piątek, 17 sierpnia 2007

Jarmark próżności, czyli dziennikarskie wojny na słowa

Pyskówka między publicystami przestała być zrozumiała dla czytelników. Emocji dostarcza tylko plującym i opluwanym

"Ewa Milewicz cieszy się zasłużoną opinią jednej z lepszych i rozsądniejszych publicystek swej gazety. Po co było jej używać do marnego paszkwilu, na który starczyłoby Beresia i Skoczylasa? Zgaduję - i pochlebia mi to - że pod paszkwilem potrzebne było Nazwisko" - w takich słowach na łamach "Rzeczpospolitej" (z 12 stycznia br.) publicysta tego tytułu Rafał Ziemkiewicz dał odpór Ewie Milewicz, publicystce "Gazety Wyborczej". Milewicz w swojej gazecie skrytykowała książkę Ziemkiewicza "Michnikowszczyzna. Zapis choroby". Cios musiał być dotkliwy, skoro Ziemkiewicz nie zawahał się ustawić w roli sędziego we własnej sprawie, zarzucając w dodatku dziennikarce paszkwilanctwo i niesamodzielność. Co jednak do krytycznej oceny książki mają Bereś i Skoczylas (to nie oni napisali rezenzję) oraz to, że Ziemkiewicz nisko ich ceni? By znaleźć odpowiedź, wystarczy prześledzić polską publicystykę z ostatniego półrocza. Jeśli tylko jest okazja, żeby obrzucić błotem przeciwnika, natychmiast się z niej korzysta. Merytoryczne argumenty są zbędne, liczy się siła ciosu i element zaskoczenia.

Skierowanie do psychiatry

Ziemkiewicz nie żałuje nazwania recenzji Ewy Milewicz paszkwilem. - Zgodnie z definicją słownika terminów literackich był to paszkwil. Przypuszczam, że decyzja o tym, kto napisze o mojej książce, została poprzedzona dyskusją w redakcji "Gazety Wyborczej", kto ma się tego podjąć i to miałem na myśli, pisząc, że została "użyta". Co do Beresia i Skoczylasa, to podałem ich jako przykład kiepskich dziennikarzy, którzy służą redakcji do prawienia złośliwości. Zaatakowany miałem prawo się odgryźć - argumentuje.

Wiosną br. Jacek Żakowski, publicysta tygodnika "Polityka", na antenie TVP Kultura podczas dyskusji o polskiej inteligencji określił słowa Ziemkiewicza "wypowiedzią typowego półinteligenta", co zainteresowany zaraz skwapliwie odnotował na łamach "Rz". Dziś Żakowski tego incydentu nie pamięta, ale podtrzymuje swoją opinię: - Ziemkiewicz jest przedstawicielem grupy kabareciarzy, którzy grają rolę komentatorów politycznych. Są sprawni retorycznie i błyskotliwi, ale ich wypowiedzi nie świadczą o przywiązywaniu wagi do przygotowania merytorycznego. Świat przedstawiają tak, jakby był dziecinnie prosty, nawet jak mówią o sprawach niesłychanie złożonych. W ten sposób budują złudzenia. To niebezpiecznie obniża jakość debaty publicznej - mówi. Określenia opinii Ziemkiewicza jako "wypowiedzi półinteligenta" nie uważa za nadużycie. - Obowiązkiem publicysty jest nazywanie rzeczy po imieniu - kwituje.

Felietonista "Dziennika" Igor Zalewski ("Dziennik" z 18 lipca br.) ubolewa nad poziomem kryminałów: "Zagadki bywają jeszcze całkiem zagadkowe, ale ich rozwiązania są czerstwe jak felietony Passenta albo wydumane jak kreacje Joanny Senyszyn". Z jakich powodów Zalewski nie lubi zamieszczanych w tygodniku "Polityka" felietonów Passenta, czytelnik się nie dowie, autor tylko ot tak, rzuca kamyczek.

Za to Marek Magierowski, zastępca redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej”, tak bardzo się o Daniela Passenta troszczy, że doradza mu wizytę u psychiatry. W „Autorskim Przeglądzie Prasy” („Rz” z 17 marca br.) bierze pod lupę jego blog. „Daniel Passent, znany dziennikarz proreżimowy (uwaga dla młodszych czytelników: chodzi o tamten reżim), pisze w swoim blogu: »Co ja na to poradzę, że obecne wydarzenia kojarzą się ludziom dorosłym z marcem 1968, a także z maccartyzmem? «. Panu też się kojarzy? Na to może poradzić już chyba tylko psychiatra”. W innym „Autorskim Przeglądzie Prasy” („Rz” z 26 maja br.) Magierowski w dwóch celnych zdaniach nokautuje Mariusza Ziomeckiego, wówczas redaktora naczelnego tygodnika „Przekrój”: „ »Coś jest ze mną nie w porządku « - zaczyna swój tekst w »Przekroju « redaktor naczelny Mariusz Ziomecki. »Pora zacząć brać jakieś proszki « - takim zdaniem kończy. Środek można sobie darować”. Dlaczego, zdaniem Magierowskiego, tekst Ziomeckiego jest tak marny, że odradza on czytelnikom lekturę? I czy naprawdę warto poświęcać miejsce na łamach dziennika kiepskiemu felietonowi? To wie chyba tylko autor przeglądu prasy.

Jednak Marek Magierowski problemu nie dostrzega, bo jego zdaniem "Autorski Przegląd Prasy" ma formę satyryczną. - Jeżeli moim wkładem w brutalizowanie debaty publicznej miałoby być skrytykowanie w dwóch satyrycznych "Autorskich Przeglądach Prasy" Daniela Passenta i Mariusza Ziomeckiego, to nie czuję, bym musiał się z tego jakoś specjalnie tłumaczyć - mówi. Tłumaczeń nie oczekuje też od dziennikarzy, którzy ostro z nim polemizują. Chyba że dopuszczają się manipulacji.

- Gdybym napisał, że kolega z konkurencyjnej gazety powinien pójść do psychiatry, popełniłbym zawodowe samobójstwo. Tak bezpardonowe ataki z wyjątkiem tabloidów nie są w Niemczech akceptowane - mówi Thomas Urban, polski korespondent niemieckiego dziennika "Süddeutsche Zeitung". I dodaje: - To przejaw lekceważenia czytelników, których naprawdę nie interesują wzajemne animozje publicystów. Ale świadczy to też o próżności tego środowiska. W ubiegłym roku tygodnik "Wprost" zamieścił ranking najbardziej wpływowych osób w IV RP. Na liście, i to na poczesnych miejscach, znalazło się co najmniej kilkunastu dziennikarzy, między innymi: Tomasz Lis z Polsatu, redaktor naczelny "Dziennika" Robert Krasowski, publicyści: Jan Pospieszalski, Piotr Zaremba i Maciej Rybiński. Jak można wymieniać dziennikarzy jako osoby najbardziej wpływowe w państwie? Rozumiem, że ogromne wpływy mają politycy albo szefowie koncernów, ale komentatorzy? - dziwi się Urban.

Męski wdzięk

Czytelnik „Rz” może poczuć się lekko zdezorientowany, bo jej publicyści nie ukrywają, jak bardzo martwi ich poziom polskiej debaty publicznej. Wyjawił to w lutym br. w programie „Co z tą Polską?” w Polsacie Rafał Ziemkiewicz. Piotr Pacewicz, zastępca redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”, tak opisał tę sytuację („GW” z 3-4 lutego br.): „Chwilę później mowa była o tzw. aferze taśm prawdy i Ziemkiewicz oznajmił, że nie wyobraża sobie, by do pokoju posłanki Beger można było przyjść w innym celu niż polityczny. Godnego poziomu debaty Ziemkiewicz nauczył się, jak widać, od samców z Samoobrony, np. Krzysztofa Filipka. O Annie Rutkowskiej, świadku w aferze »Praca za seks «, Filipek powiedział, że gdyby znalazł się z nią na bezludnej wyspie, to wolałby, aby gatunek ludzki wyginął. I rechotał ze swojego żartu jak Ziemkiewicz”.

W obronie dobrych obyczajów zawsze warto stawać. Ale Pacewicz dał się ponieść polemicznemu impetowi, dworując dalej: "Zwłaszcza o wdziękach Ziemkiewicza jestem wysokiego zdania, bo bywałem z nim w klubie fitnessowym Agory i widziałem, jak wdzięcznie jedzie na stacjonarnym rowerku".

Rafał Ziemkiewicz przyznaje, że zanim wyraził opinię o atrakcyjności Renaty Beger, powinien był ugryźć się w język. - Wypowiedź nie pasowała do programu "Co z tą Polską?", jednak gdybym pisał felieton, nie zawahałbym się jej w nim umieścić, bo jego forma dopuszcza złośliwości - mówi.

Fechtunek na słowa

Wzajemna niechęć Pacewicza i Ziemkiewicza musi być duża, bo wciąż napadają na siebie. Ziemkiewicz poskarżył się ("Rz" z 10 kwietnia br.), że Stowarzyszenie Lambda umieściło go w swoim raporcie na temat prześladowania homoseksualistów w Polsce jako autora tekstu o "pedalskiej mafii". Jego zdaniem to zniesławienie, bo niczego takiego nie napisał. Członków Lambdy na pojedynek jednak nie wyzwie, bo "pojedynków z pederastą Boziewicz (Władysław Boziewicz, autor "Polskiego kodeksu honorowego" - przyp. red.) zabrania, zostawało co najwyżej dać komuś w pysk, ale przy zboczonych upodobaniach owych panów mógłbym jeszcze któremuś sprawić przyjemność, a na to absolutnie nie miałem ochoty". Ziemkiewicz nie omieszkał zaznaczyć, że do ogłoszonego raportu nie potrafi podejść "z naiwnością redaktora Pacewicza".

Wywołany z nazwiska Pacewicz nie pozostał mu dłużny: "Jak skomentować takie chamstwo i buractwo? Zamiast fechtunku słownego należałoby chyba - w imieniu wszystkich przyzwoitych ludzi dowolnej orientacji - Ziemkiewicza wyzwać na pojedynek". Zauważa jednak, że byłby z tym problem, bo "nie można żądać satysfakcji od mężczyzny kompromitującego cześć kobiet niedyskrecją". I przytacza słowa, którymi Ziemkiewicz się zwrócił do jednej z dyskutantek w programie "Polacy" w TVP 1: "Mówię do tej pani o pięknym pępku". Kiedy kobieta się obruszyła, dodał: "Skoro pani odsłania pępuszek, to chyba po to, bym ja to zauważył".

Dziennikarze sobie poczytają

Publicyści prowadzą między sobą własną grę i tylko to jest dla nich istotne. Czy przypuszczają, że czytelnicy kupują regularnie wszystkie dzienniki i tygodniki, żeby przeprowadzić analizę porównawczą ich zawartości i śledzić potyczki publicystów?

Pacewicz broni jednak prawa dziennikarzy do wzajemnej krytyki nawet w wymiarze personalnym: - Dopuszczam argumenty ad personam. Uważam, że dziennikarze powinni wzajemnie się oceniać i pilnować, czy nie przekraczają granic dobrych obyczajów, a także swoich kompetencji. To ważne dla czytelników, kto dla nich pisze, a tej wiedzy mogą dostarczyć im dziennikarze, bo czytają się wzajemnie uważniej niż inni ludzie.

Dlaczego Pacewicz rozlicza "Rz" z nieopublikowanego raportu Lambdy? - To symptomatyczne, że raport Lambdy został uznany przez media za niewygodny. Świadczy to o nietolerancji wobec homoseksualistów w Polsce. Napisałem o tym, bo uważam za ważne, o czym toczy się debata publiczna - mówi.

Szukając nowego wroga

Powodem wojny na łamach może być coraz ostrzejsza konkurencja na rynku prasowym. Przez strony "Rzeczpospolitej" i "Dziennika" przetoczyła się właśnie fala wzajemnych oskarżeń, przez wiele miesięcy po debiucie "Dziennik" ścierał się z "Gazetą Wyborczą". - Kiedy na rynku pojawił się "Dziennik", prawicowi publicyści zdobyli wreszcie trybunę, z której mogli dać wyraz swojej niechęci do "Gazety Wyborczej". Wcześniej to ona monopolizowała debatę publiczną. Potem doszły jednak do głosu osobiste resentymenty i wzajemne urazy prawicowej prasy. Uznali, że skoro już rozprawili się z Michnikiem, mogą rozstrzygać zadawnione waśnie między sobą - ocenia Bernard Ossfer, korespondent francuskiego dziennika "L'Express".

Do personalnych wojenek przyłączył się tygodnik „Newsweek Polska”. W felietonie „Ile można tłumaczyć” („Newsweek” 1 kwietnia br.) Wojciech Maziarski, zastępca redaktora naczelnego tygodnika, odnosi się do zamieszczonego w „Rzeczpospolitej” komentarza Joanny Lichockiej. Nawiązując do artykułu Aleksandra Kaczorowskiego z „Newsweeka”, który tłumaczył, dlaczego nie podpisze oświadczenia lustracyjnego, Lichocka zdziwiła się, że w „Newsweeku” trzeba się z tego tłumaczyć. To „Newsweek” został zaczepiony i Maziarski wytoczył działa: „W odróżnieniu od standardów obowiązujących w »Rzeczpospolitej « u nas poglądy kierownictwa nie są obowiązującą linią, a dziennikarze niepodzielający tych poglądów nie tylko nie są z redakcji usuwani, lecz wręcz zapraszani do polemizowania na naszych łamach”. Niewykluczone, że opinia Maziarskiego jest trafna, lecz argumentów zabrakło.

- Forma felietonu nie wymaga przytaczania argumentów, co innego poważna publicystyka. Wówczas toczyła się zresztą dyskusja o zmianach personalnych w "Rzeczpospolitej" i uznałem, że fakty są wszystkim znane - broni się Maziarski. Nie potrafi jednoznacznie powiedzieć, czy tego rodzaju potyczki są interesujące dla czytelnika. - Dla części publiczności mają pewnie znaczenie, skoro polemiki publicystów są komentowane na forach internetowych, choćby na forum Frondy lub w Salonie 24. Gazety określają swoją linię polityczną poprzez krytykę swoich przeciwników. Dobrze, że taka dyskusja się toczy, nawet jeśli dla części odbiorców jest trochę gettowa - dodaje.

Jatka zamiast debaty

Bernard Ossfer z "L'Express": - Publicyści nie biorą pod uwagę tego, że ich wzajemne ataki obniżają poziom polskiej prasy i najbardziej cierpi na tym czytelnik. Z tego może też wynikać spadek sprzedaży dzienników. Konserwatywni dziennikarze zawsze ubolewali, że polska inteligencja jest wyobcowana ze społeczeństwa, ale sami sprawiają, że jej izolacja jeszcze się pogłębia.

Thomas Urban obserwuje głęboki kryzys polskiego dziennikarstwa: - Zamiast analizować politykę, polscy dziennikarze sami biorą w niej udział, ustawiając się w roli agitatorów. To konsekwencja postępowania redaktora naczelnego "Gazety Wyborczej" Adama Michnika, który chciał łączyć dwie role: polityka i publicysty. Teraz tę samą metodę stosuje "Rzeczpospolita", choć oczywiście z innych pozycji.

Jacek Wan, korespondent japońskiej telewizji Nippon Television, również dostrzega proces zawłaszczania polskiego dziennikarstwa przez politykę. - "Rzeczpospolita" z gazety środka przeobraziła się w tytuł prorządowy, podobnie jak "Dziennik". Pojawia się wiele ataków na "Gazetę Wyborczą" z powodu przyjętej przez nią linii politycznej, ale i ona sama nie jest bez winy, bo jej reakcje są często niewspółmierne do krytyki. Styl takiej debaty nie mógłby pojawić się w Japonii, bo tamtejszy obyczaj wymaga szacunku dla przeciwnika, a działa on skuteczniej niż prawo - mówi. Jego zdaniem agresja w polskich mediach ma swoje źródło w ich zachłyśnięciu się wolnością po upadku komunizmu i naśladowaniu najgorszych wzorów z zachodnich tabloidów.

Może być też tak, że po prostu polscy publicyści zniżyli się do poziomu polityków. - Przykład idzie z góry. Skoro elita rządząca i parlamentarzyści nie przebierają w słowach, to dziennikarze myślą, że też im wolno - mówi Leopoldo Buderacky, korespondent argentyńskiego dziennika "Argentina para el Mundo". Zauważa, że im bardziej rządzenie Polską staje się skomplikowane, tym bardziej publicystyka przybiera na agresji.

David McQuaid, szef warszawskiego biura agencji Dow Jones Newswires, mieszkający w Polsce od kilkunastu lat: - Odnoszę wrażenie, że często polscy publicyści oczekują od swoich kolegów jednomyślności. Każdy, kto myśli inaczej, staje się wrogiem, którego trzeba ośmieszyć i wyeliminować. Zamiast debaty mamy jatkę.

Małgorzata Wyszyńska
Press
17-08-2007

Likwidują pociąg do Włoszczowy

Intercity nie chce już dokładać do nieopłacalnego połączenia kolejowego, które na trasie Częstochowa - Warszawa zahacza o Włoszczowę - donosi RMF. Ma zlikwidować pociąg "Kordecki". Sprawa bulwersuje, bo peron we Włoszczowie kosztował podatników aż 3 mln zł. To tam zatrzymuje się ekspres z Warszawy do Krakowa.

Pociąg "Kordecki" jest nierentowny, bo zabiera zbyt małą liczbę pasażerów. Wyjeżdża z Częstochowy o piątej rano. To za wcześnie, by go zapełnić. We Włoszczowie zabiera dosłownie kilka osób i do Warszawy dociera niemal pusty.

Adrianna Chibowska z Intercity potwierdza informacje RMF. "Ewentualna zmiana rozkładu jazdy tego konkretnego pociągu jest podyktowana ofertą przewoźników konkurencyjnych" - dodaje w rozmowie z reporterami. Co to oznacza? Mniej więcej tyle, że PKP nie zostawi mieszkańców Włoszczowy bez połączenia z Warszawą.

Pociąg Intercity ma być zastąpiony innym pociągiem - prawdopodobnie pospiesznym. Być może zostanie też przełożony czas odjazdu pociągu na późniejszą porę.

Michał Pietrzak
Dziennik.pl
16-08-2007

Prokuratura: Nagranie Ziobry nie potwierdza słów Leppera

Oględziny zapisu nagrania rozmowy Zbigniewa Ziobry z Andrzejem Lepperem nie potwierdziły, by minister sprawiedliwości wypowiadał podczas niej słowa świadczące o uprzedzeniu Leppera o planowanej akcji CBA w resorcie rolnictwa.





Poinformowała o tym warszawska prokuratura prowadząca śledztwo w sprawie przecieku. Teraz prokuratura powołała biegłych z Zakładu Kryminalistyki i Chemii Specjalnej Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego do oceny autentyczności nagrania, identyfikacji rozmówców i sporządzenia stenogramu.

W poniedziałek Ziobro złożył w prokuraturze nagranie ze swej rozmowy z Lepperem z 14 czerwca. Lider Samoobrony utrzymuje, że wtedy Ziobro miał go ostrzec o akcji CBA. Minister temu zaprzecza, mówiąc, że nagrana przezeń rozmowa jest dowodem, że Lepper kłamie.

O tym, czy Ziobro mówił prawdę, twierdząc, że w czasie rozmowy z Lepperem nie wyłączał dyktafonu, mają przesądzić badania fal elektromagnetycznych, zarejestrowanych w trakcie nagrania - dowiedział się "Wprost".

Lepper: są osoby, które wszystko udowodnią

Po tym, jak Ziobro przekazał prokuraturze nagranie rozmowy, Lepper powiedział, że nie wycofuje się z żadnego słowa. Według Leppera, są osoby, które "udowodnią", że to Ziobro informował go o akcji CBA. Powiedział, że "na drugi, trzeci dzień" mówił o tym działaczom Samoobrony: Krzysztofowi Filipkowi, Januszowi Maksymiukowi, Mateuszowi Piskorskiemu.

W niedzielę w Prokuraturze Okręgowej w Koszalinie odbyła się konfrontacja Leppera z Ziobrą. Obaj politycy przed prokuratorem z Warszawy składali zeznania jako świadkowie w sprawie przecieku dotyczącego akcji CBA w ministerstwie rolnictwa.

asz, PAP
Gazeta.pl
16-08-2007

MON wycenia defiladę na milion złotych

Około miliona złotych - tyle polską armię kosztowała wczorajsza defilada z okazji święta Wojska Polskiego. Taką sumę podał szef MON Aleksander Szczygło. I dodał, że jego zdaniem pokaz nie był za drogi. Bo była to przecież pierwsza taka defilada od 30 lat.

Mniejsze koszty podaje "Życie Warszawy" - z wyliczeń dziennika wynika, że pokaz kosztował polską armię około 600 tysięcy złotych. Suma ta jednak nie uwzględnia prób, które wojsko musiało przeprowadzić wcześniej.

Najdroższe były pokazy samolotów. 40-minutowy lot czterech samolotów MiG-29 z bazy z Mińska Mazowieckiego i z powrotem kosztował ok. 122 tys. zł. Niewiele mniej trzeba było zapłacić za pozostałe myśliwce: cztery SU-22 - 118 tys. zł, trzy F-16 - 85 tys. zł. Ogólnie lotnicze pokazy na paradzie wyniosą polskie wojsko ok. 430 tys. zł - pisze "Życie Warszawy".

Z szacunków dziennika wynika, że prezentacja ciężkiego sprzętu - czołgów czy wyrzutni rakiet - to koszt około 155 tysięcy złotych. Do tego trzeba doliczyć wydatki na próbę, którą przeprowadzono w nocy z poniedziałku na wtorek.

Jednak opłaciło się - warszawiakom, którzy tłumnie stawili się wzdłuż Alei Ujazdowskich, pokaz się podobał. Było to pierwsze tak duże przedsięwzięcie od 1974 roku.


Magdalena Miroszewska
Dziennik.pl
16-08-2007

Polska oświata nie potrzebuje monitorów

W wyniku przetargu rozpisanego przez Ministerstwo Edukacji Narodowej, resort otrzyma komputery...bez monitorów - informuje "Puls Biznesu"

Pod koniec ubiegłego miesiąca zakończył się przetarg na sprzęt komputerowy dla urzędników MEN. Postępowanie podzielono na siedem części i planowano oddzielny zakup komputerów, monitorów, drukarek etc. Tak się jednak złożyło, że nie znalazł się oferent zainteresowany sprzedażą do ministerstwa monitorów, w związku z czym część przetargu ich dotyczącą unieważniono.

Efekt jest taki, że do MEN trafią niebawem komputery bez monitorów. Dla urzędników ministerstwa, którzy przetrwali już szczęśliwie okres rządów Romana Giertycha w resorcie będzie to z pewnością kolejne wielkie wyzwanie. Póki co mamy jednak wakacje i w zasadzie ministerstwo nie musi przejmować się takimi detalami jak monitory.


Interia.pl
16-08-2007