poniedziałek, 18 czerwca 2007

Wielka kara dla aptekarza za drobny błąd

Pracownicy apteki wydawali chorym leki, ale potwierdzającą to pieczątkę przybijali w niewłaściwym miejscu. Narodowy Fundusz Zdrowia zamiast kazać naprawić błąd, zakwestionował trzy tysiące recept. Farmaceuta stracił ponad 140 tys. zł.


Nasza Apteka przy ul. Krzywoustego działa niespełna rok. Tak jak inne, kupuje towar w hurtowni płacąc za niego sto procent wartości. Leki refundowane przez państwo sprzedaje pacjentom po niższej cenie. Później NFZ zwraca różnicę między ceną zakupu i sprzedaży.

W lutym do Naszej Apteki weszli pracowni wydziału kontroli NFZ. Sprawdzali, czy recepty na leki i wyroby medyczne objęte refundację w październiku i listopadzie ubiegłego roku zostały zrealizowane w prawidłowy sposób. Po prawie miesiącu pracy zakwestionowali 2912 recept na kwotę 122 tys. zł. Powód? Na odwrocie brakowało pieczątek i podpisu osoby, która je realizowała. Ten sposób potwierdzania wydania leków narzuca rozporządzenie ministra zdrowia. - Pieczątka była, ale na przypiętym do recepty paragonie fiskalnym, tzw. otaksowaniu - tłumaczy Dawid Młyński, współwłaściciel apteki.

NFZ nie zgodził się na to, żeby farmaceuta poprawił błąd, choć wystarczyło przybić pieczątkę we właściwym miejscu. Urzędnicy uznali, że pieniądze za leki wydane w październiku i listopadzie aptece się nie należą. Postanowili ściągnąć z kolejnych refundacji ponad 140 tys. zł: 122 tys. plus odsetki.

- Stoimy na straży publicznych pieniędzy i nie mogliśmy przymknąć oka na te błędy - tłumaczy Joanna Mierzwińska, rzeczniczka dolnośląskiego oddziału NFZ. - Bez potwierdzenia realizacji recepta jest dla nas nieważna.

A paragon fiskalny? - To dla nas żaden dokument - przekonuje rzeczniczka.

Młyński nie zgodził się na zwrot refundacji. Twierdzi, że lekarstwa wydał pacjentom prawidłowo: - Zgodnie z rozporządzeniem ministra zdrowia kontroler powinien zwrócić uwagę szczególnie na termin ważności recept, dawkę leku oraz sposób otaksowania recepty. A tego nie kwestionował.

Dodaje, że skoro NFZ twierdzi, że refundacja mu się nie należy, powinien oddać sprawę do sądu, a nie samowolnie potrącać pieniądze. O pomoc poprosił prawnika. - Ustawowo NFZ ma prawo jedynie do kontrolowania, a nie do potrącania refundacji - mówi radca prawny Krystian Szulc. - W ubiegłym roku Sąd Rejonowy w Katowicach zajmował się podobną sprawą. Odmówił funduszowi prawa do potrąceń, bez zgody kontrolowanego.

- Cały czas tak robimy i nie zdarzyło się, żebyśmy przegrali sprawę w sądzie - twierdzi rzeczniczka dolnośląskiego NFZ.

Młyński czuje się oszukany: - Okazało się, że to ja, a nie NFZ refundował recepty chorym. Teraz muszę wziąć kolejny kredyt, żeby nie splajtować.

Zapytaliśmy rzeczniczkę NFZ, czy fundusz nie wykorzystuje każdego drobnego błędu, żeby nie płacić za leki. - Trzymamy się tylko przepisów - zapewnia Mierzwińska.

1 lipca zmienia się rozporządzenie ministra zdrowia w sprawie recept. Zgodnie z nową wersją farmaceuta będzie mógł potwierdzić realizację recepty również na otaksowaniu.

Dla "Gazety" komentuje Stanisław Piechula, prezes Śląskiej Izby Aptekarskiej:

W Katowicach głośne były dwie sprawy podobne do wrocławskiej. W jednej z nich prawnik naszej izby podał NFZ o zabór pieniędzy. Sąd nakazał funduszowi oddać całą kwotę, bo uznał, że NFZ nie może bez wyroku sądu zabierać pieniędzy żadnemu podmiotowi. W drugiej sprawie sąd stwierdził, że każdemu ubezpieczonemu należy się refundacja, bez względu na ewentualne braki formalne recepty.

Postępowanie dolnośląskiego NFZ jest złośliwością. Fundusz szuka haczyków, każdej okazji, żeby nie płacić za refundację. Jeśli właściciel Naszej Apteki pójdzie do sądu, ma wielkie szanse na wygraną.

Marzena Kasperska
Gazeta Wyborcza Wrocław
18-06-2007

LPR grozi wyjściem z koalicji

Jeśli polski rząd poprze unijną konstytucję na zbliżającym się szczycie UE, to LPR wyjdzie z koalicji - groża politycy Ligi. Nawet jeśli nie zgodzą się na to władze partii. "70 proc. posłów opuści wtedy LPR, bo są przeciwni traktatowi zgrażąjącemu suwerenności Polski" - mówi Robert Strąk, wiceszef poselskiego klubu LPR.

Politycy Ligi są zaniepokojeni, że w rozmowach o unijnej konstytucji PiS, a tym samym rząd, koncentruje się jedynie na pierwiastkowym systemie głosowania w UE - pisze "Życie Warszawy".

"PiS nic nie mówi o swoim stanowisku na temat całego traktatu konstytucyjnego Unii. System głosowania, to tylko jeden z jego elementów" - mówią politycy LPR. I dodają, że oni są przeciwni eurokonstytucji, bo zagraża ona suwerenności Polski.

"Czekamy na jasne stanowisko PiS w tej sprawie. Jeśli jednak rząd poprze konstytucję, to będę namawiał Romana Giertycha do wyjścia z koalicji" - zapowiada sekretarz generalny LPR Radosław Parda.

A co jeśli szef Ligi nie zgodzi się wtedy na opuszczenie koalicji? "Wtedy większość posłów opuści szeregi LPR" - zapowiada Robert Strąk. "Eurokonstytucja to dla nas sprawa fundamentalna i jej poparcie byłoby zaprzeczeniem naszej kilkuletniej pracy" - dodaje.

W tej sytuacji dziwić może zgoda LPR na to, by rząd podczas unijnego szczytu w Brukseli przekonywał do pierwiastkowego systemu głosowania. "Zrobiliśmy to, by wzmocnić pozycję Polski podczas negocjacji. A przyjęcie pierwiastka, nie oznacza automatycznego przyjęcia eurokonstytucji" - mówi Strąk.

Co na to PiS? "odradzam politykom LPR ciągłe mówienie, że jeśli rząd czegoś nie zrobi, to oni wyjdą z koalicji. Bo w końcu my złożymy taką deklarację i będzie wielki pasztet" - ostrzega w "ŻW" Adam Lipiński, wiceprezes PiS.


Jacek Krawczewski
Dziennik.pl
18-06-2007

W IPN nigdy nie powstał całościowy katalog agentów

W IPN nie powstał całościowy katalog osób traktowanych przez służby bezpieczeństwa PRL jako informatorzy - poinformował rzecznik IPN Andrzej Arseniuk.


- W związku z zapytaniami w sprawie katalogu osób traktowanych przez służby bezpieczeństwa jako informatorzy Instytut Pamięci Narodowej, realizując zapis ustawy, od 15 marca br. prowadził prace nad tworzeniem katalogów, w tym katalogu osób traktowanych przez służby specjalne PRL jako informatorzy - przypomniał Arseniuk.

W trakcie prac zebrano materiały dotyczące ok. 500 osób. Nie powstał jednak całościowy katalog, który spełniałby wymogi ustawy. Prace zostały przerwane po wyroku Trybunału Konstytucyjnego i nie są kontynuowane. Fakt prowadzenia tych prac nie był ukrywany przed opinią publiczną - dodał Arseniuk. Oświadczył, że IPN nie będzie udzielał "dalszych informacji w tej sprawie".

Stepień: Nie wyobrażam sobie, że lista miałaby ujrzeć światło dzienne

Prezes Trybunału Konstytucyjnego Jerzy Stępień powiedział, że po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego z 11 maja nie można ujawniać listy osób, które miały współpracować z tajnymi służbami PRL, nawet jeżeli obecnie pełnią one ważne funkcje w życiu publicznym.

- Nie wyobrażam sobie, aby można było mówić o jakiejkolwiek innej liście, która miałaby ujrzeć światło dzienne - powiedział prezes TK, proszony o skomentowanie doniesień na temat tzw. listy 500, o której mówił prezes IPN Janusz Kurtyka.

O liście ok. 500 nazwisk osób, które miały być tajnymi współpracownikami służb PRL, a obecnie "kreują się bądź też występują w roli autorytetów", Kurtyka mówił "Newsweekowi" i RMF FM. Szef IPN zaznaczył, że lista nie może być opublikowana, bo nie pozwala na to orzeczenie TK w sprawie ustawy lustracyjnej.

Wcześniej, na początku czerwca, Kurtyka zapewniał, że informacje z zakwestionowanego przez TK katalogu osób traktowanych przez służby PRL jako tajni współpracownicy są w IPN "dobrze chronione". - To był bardzo pouczający rekonesans archiwalny; myślę, że będzie to procentować w badaniach naukowych - mówił wtedy dziennikarzom Kurtyka o pracach IPN nad tym katalogiem.

"Lista Nizieńskiego"

W latach 1999-2004 były Rzecznik Interesu Publicznego Bogusław Nizieński stworzył listę ok. 600 osób publicznych, podlegających lustracji, których nazwiska są w archiwach IPN z zaznaczeniem, że mogły współpracować z tajnymi służbami PRL, ale brak jest wystarczających dowodów dla Sądu Lustracyjnego, by uznać ich agenturalność. Dlatego Rzecznik nie występował o ich zlustrowanie. Latem 2005 r. pismo "Głos" Antoniego Macierewicza opublikowało fragmenty "listy Nizieńskiego". Śledztwo w sprawie stworzenia "listy" oraz opublikowania umorzono w 2006 r

az, PAP
Gazeta.pl
18-06-2007

Gosiewski wytłumaczy się z peronu

Czy to, że rozpędzony pociąg ekspresowy staje niemal w szczerym polu, to marnotrawstwo, czy nie? Głowi się nad tym prokuratura. Jeszcze w czerwcu chce przesłuchać gorącego orędownika budowy dworca w niewielkiej Włoszczowie, wicepremiera Przemysława Gosiewskiego.

Trwa umawianie dokładnego terminu przesłuchania, bo wicepremier Gosiewski ma kalendarz aż pękaty od zapisków. Śledczy są gotowi nawet pojechać do Warszawy i na miejscu zadać pytania, bo nie wiadomo, kiedy polityk będzie mógł się wybrać do Kielc. To właśnie tamtejsza prokuratura prowadzi śledztwo. Sprawdza, czy budowa dworca we Włoszczowie naraziła na straty PKP.

Do tej pory śledczy przesłuchali już kilka osób. Zeznania złożyli między innymi przedstawiciele zarządu kolejowych spółek PKP Polskie Linie Kolejowe, InterCity oraz PKP S.A. Na pytania policjantów odpowiadali też były burmistrz Włoszczowy Józef Grabalski oraz starosta włoszczowski Zbigniew Krzysiek.

Peron na stacji Włoszczowa-Północ na Centralnej Magistrali Kolejowej oddano do użytku w październiku ubiegłego roku. Budowa i modernizacja tego odcinka torów kosztowała 3 miliony złotych. Sam peron kosztował natomiast 900 tysięcy złotych.

We Włoszczowie staje teraz niezatrzymujący się nigdzie indziej jeden ekspres z Warszawy do Krakowa, jeden z powrotem, dwa pociągi pospieszne i dwa składy tanich linii kolejowych.

Artur Rumianek, IAR
Dziennik.pl
18-06-2007

Ponad stu posłów odpowie za ukrywanie majątków

Oświadczenia majątkowe ponad stu posłów są co najmniej podejrzane. Parlamentarzyści wypisują w nich, że ich mieszkania w Warszawie są warte tyle, co... używany samochód. Jeszcze tańszą mają ziemię. Posłów, którzy chcą uchodzić za biedaków, wezwała na dywanik sejmowa komisja etyki.

Wiceszef komisji powiedział reporterowi RMF, że komisja chce wyjaśnić, dlaczego ponad stu posłów zaniża wartość swoich majątków. "Komisja zbada, czy wartość tego majątku jest w jakiejś wytłumaczalnej relacji do dochodów, które poseł osiąga z tytułu mandatu poselskiego. To jest główne zadanie komisji" - tłumaczył Sławomir Rybicki.

Rybicki dodał jednak, że nie sądzi, by zaniżanie majątków wynikało "ze złej woli parlamentarzystów". Powiedział, że komisja wysłucha ich wyjaśnień i upomni, by "w kolejnym roku te oświadczenia zawierały treści zgodne ze stanem faktycznym".

Jednak trudno uznać, że ktoś wypełnia oświadczenie w "dobrej wierze", gdy tak drastycznie zaniża wartość swojego majątku. Radio RMF podało, że ogromny dom poseł Grzegorz Schetyna wycenia sobie na 250 tys. zł. Poseł Karol Karski twierdzi, że jego mieszkanie na Żoliborzu warte jest 75 tys. zł, a poseł Marek Kuchciński szacuje wartość swych sześciu hektarów gruntów na 22 tys. zł.


Michał Pietrzak
Dziennik.pl
18-06-2007

Sąd stracił cierpliwość do Giertycha

Wicepremier nie będzie miał szansy złożenia wyjaśnień przed sądem, bo z poprzednich okazji nie skorzystał. Romana Giertycha nie było na ani jednej rozprawie o zniesławienie przez niego Jacka Kuronia. Dlatego wyrok zapadnie bez niego.

Sędzia przypomniała, że wicepremier znał termin dzisiejszej i poprzednich rozpraw, a mimo to do sądu nie przyszedł, a nawet nie wyjaśnił, czemu go nie było. Dlatego odrzuciła wniosek adwokata Giertycha, który chciał wyznaczenia jeszcze jednego terminu. Sędzia uznała, że w tej sytuacji wyda wyrok bez wyjaśnień ministra.

Wcześniej adwokat Grzegorz Radwański narzekał, że sala jest za mała i jest za gorąco. Dlatego chciał, by wyrzucono z rozprawy dziennikarzy. Tłumaczył też, że media mogą próbować wywierać nacisk na sąd. Ale i tego wniosku sędzia nie uznała.

Za obrażenie Jacka Kuronia rodzina opozycyjnego działacza chce od ministra Giertycha publicznych przeprosin i wpłaty 50 tysięcy złotych na Stowarzyszenie Gai i Jacka Kuroniów. Pod koniec sierpnia ubiegłego roku szef LPR mówił o Jacku Kuroniu i jego kontaktach z SB. Dodał, że nazwisko Kuronia powinno zostać wpisane do podręczników szkolnych między nazwiskiem Szczęsnego Potockiego i Janusza Radziwiłła - przywódców Konfederacji Targowickiej.

"Mój ojciec oczywiście wielokrotnie był nazywany zdrajcą... w gazetach: <Żołnierz Polski> i , gazetach reżimowych. Nie sądziłem, że tak się też stanie w wolnej Polsce, o którą mój ojciec walczył, i w imię czego wiele wycierpiał" - denerwował się przed sądem syn Jacka, Maciej Kuroń.

Adwokat Giertycha przekonywał, że jego klient nie jest winien, bo nie porównywał Jacka Kuronia do zdrajców, a jedynie wyraził swoją opinię i pogląd na temat jednego wydarzenia historycznego - wypowiedział mianowicie swój negatywny sąd tylko na temat porozumienia Okrągłego Stołu, w zawarciu którego Jacek Kuroń brał udział.

Wyrok zapadnie 25 czerwca.

Artur Rumianek
Dziennik.pl
18-06-2007

Premier o "liście 500": Polacy mają prawo do takiej wiedzy

- "Lista 500" prędzej czy później musi być opublikowana, bo jest rzeczą oczywistą, że Polacy mają prawo do takiej wiedzy - powiedział premier Jarosław Kaczyński. Chodzi o listę ok. 500 nazwisk osób, które - jak mówił prezes IPN Janusz Kurtyka - były tajnymi współpracownikami służb PRL, a obecnie "występują w roli autorytetów".


- Nam czasem zarzucano bez najmniejszych podstaw, że my ograniczamy demokrację. Demokrację chcą ograniczyć ci, którzy chcą wprowadzić cenzurę, czyli wrogowie lustracji, to oni się boją w Polsce demokracji, bo demokracja ich zmiecie - powiedział J.Kaczyński, który w poniedziałek uczestniczył w Bratysławie w szczycie Grupy Wyszehradzkiej.

O liście ok. 500 nazwisk osób, które miały być tajnymi współpracownikami służb PRL, a obecnie "kreują się bądź też występują w roli autorytetów", Janusz Kurtyka mówił w rozmowie z dziennikarzami "Newsweeka" i RMF FM. Szef IPN zaznaczył, że lista nie może być opublikowana, bo nie pozwala na to orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego w sprawie ustawy lustracyjnej.

Wcześniej, na początku czerwca Kurtyka zapewniał, że informacje z zakwestionowanego przez TK katalogu osób traktowanych przez służby PRL jako tajni współpracownicy są w IPN "dobrze chronione".

- To był bardzo pouczający rekonesans archiwalny; myślę, że będzie to procentować w badaniach naukowych - mówił wtedy dziennikarzom Kurtyka o pracach IPN nad tym katalogiem.

Prezes Trybunału Konstytucyjnego Jerzy Stępień podkreślił, że po orzeczeniu TK nie można ujawniać listy osób, które miały współpracować z tajnymi służbami PRL, nawet jeżeli obecnie pełnią one ważne funkcje w życiu publicznym.

TK w orzeczeniu z 11 maja uznał za niekonstytucyjne sporządzenie katalogu osób współpracujących z tajnymi służbami PRL. Możliwe jest natomiast sporządzanie przez IPN jedynie katalogów oficerów służb PRL, osób przez nie inwigilowanych oraz przywódców PRL.

asz, PAP
Gazeta.pl
18-06-2007

Koniec pokazowych zatrzymań w szpitalach

Podejrzani o popełnienie przestępstwa lekarze nie powinni być zatrzymywani w miejscu pracy. Resort sprawiedliwości wysłał takie zalecenie do wszystkich prokuratorów apelacyjnych - podaje "Wprost". Ministerstwo nie chce podgrzewać i tak gorącej już atmosfery wokół medycznych afer korupcyjnych.


Wytyczne ministerstwa prokuratorzy apelacyjni mają przesłać do swoich podwładnych. Śledczy mają się w tej sprawie dogadać także z policją i CBA, którym zlecają zatrzymywanie lekarzy. Jest jednak jedno ale - mundurowi mogą wejść do szpitala, jeśli mają zatrzymać lekarza na gorącym uczynku.

Resort chce w ten sposób zatrzeć niekorzystne wrażenie, jakie - jego zdaniem - wywołały spektakularne akcje zatrzymania lekarzy podejrzewanych o korupcję. Poza tym ministerstwo chce lepszej współpracy z medykami. Starał się o to także szef MSWiA Janusz Kaczmarek, który w piątek spotkał się z personelem stołecznego szpitala resortowego i wysłuchał jego skarg.

Lekarze byli oburzeni sposobem zatrzymania ortopedy z warszawskiego Szpitala Bródnowskiego, po którego funkcjonariusze CBA przyszli godzinę przed zakończeniem jego dyżuru. Przez godzinę szpital nie miał zapewnionej opieki ortopedycznej. Lekarz został aresztowany za korupcję.

W swoim szpitalnym gabinecie kilka miesięcy temu zatrzymany został także Mirosław G., kardiochirurg podejrzewany o 50 przestępstw.

Magdalena Miroszewska
Dziennik.pl
18-06-2007

ZNP: ministerstwo myśli, że wszystko robią krasnoludki

Zdaniem ZNP, MEN w instrukcji ws. wynagrodzenia nauczycieli pracujących przy maturach ustnych zastosowało krzywdzący nauczycieli sposób określania czasu trwania egzaminu. - Ministerstwo nas oszukało, zakłada, że wszystko robią krasnoludki - mówił dzisiaj Sławomir Broniarz.


- Dla ustalenia czasu pracy nauczyciela w komisji egzaminacyjnej wiążąca powinna być przede wszystkim ilość czasu pracy faktycznie spędzona w niej przez nauczyciela - tłumaczył przewodniczący ZNP. Tymczasem, jego zdaniem, MEN uwzględniło tylko czas samej wypowiedzi ucznia przed komisją bez czynności dodatkowych, takich jak np. zapoznanie ucznia z treścią zadań egzaminacyjnych, dokonanie oceny ucznia przez nauczycieli oraz wypełnianie dokumentacji związanej z egzaminem. - MEN zakłada, że wszystko robią krasnoludki - powiedział przewodniczący ZNP.

Zdaniem Broniarza, w instrukcji resort edukacji arbitralnie określił czas trwania egzaminu ustnego z poszczególnych przedmiotów: 25 minut - z języka polskiego i języka mniejszości narodowej, 10 minut - z języka obcego na poziomie podstawowym i 15 minut - z języka obcego na poziomie rozszerzonym. - Takie określenie kłóci się z ustaloną praktyką przeprowadzenia egzaminu - zaznaczył.

Według Broniarza, czynności dodatkowe zajmują nauczycielom mniej więcej tyle samo czasu, co wysłuchanie ucznia. Broniarz podkreślił, że resort określając w instrukcji taki sposób czasu pracy nauczyciela podczas ustnych egzaminów, prowadzi do "milionowych oszczędności" w budżecie państwa.

asz, PAP
Gazeta.pl
18-06-2007

Policja o doniesieniach "GW": Nie powstała żadna lista homoseksualistów

- Stołeczna policja nie gromadzi informacji o orientacji seksualnej, nie powstała też żadna lista homoseksualistów - zapewnił rzecznik komendanta stołecznego policji Mariusz Sokołowski.


Odniósł się w ten sposób do doniesień "Gazety Wyborczej", która napisała, że policjanci w związku ze śledztwem dotyczącym podłożenia atrap bomb w Warszawie gromadzą informacje o homoseksualistach. Według gazety, funkcjonariusze pytają przesłuchiwane osoby o ich orientację seksualną. - Policji nie wolno tworzyć katalogu danych "homoseksualiści". Ale wystarczy zajrzeć do akt tego śledztwa, żeby ustalić listę nazwisk i adresów - mówi Ewa Kulesza, b. generalny inspektor ochrony danych osobowych.

Wśród osób homoseksualnych mówi się już o nowej akcji "Hiacynt". W latach 1985-87 na polecenie szefa MSW Czesława Kiszczaka milicja rejestrowała homoseksualistów, zakładając im "Kartę homoseksualisty". Powstało ich 11 tysięcy.

- Stanowczo temu zaprzeczam. W tej sprawie przesłuchanych zostało wielu świadków, w sumie ok. 100 osób. Policjanci zbierają jedynie te informacje, które są przydatne w sprawie. Nie dotyczą one jednak orientacji seksualnej osób, czy ich przynależności do danej grupy. To nie jest w naszym zainteresowaniu - powiedział Sokołowski.

Rankiem 20 października 2005 r. - tuż przed drugą turą wyborów prezydenckich - Warszawę obiegła wiadomość o 13 ładunkach wybuchowych podłożonych w 11 miejscach miasta. Ruch w znacznej części stolicy został na kilka godzin sparaliżowany. Po zbadaniu paczek okazało się, że są to atrapy bomb. Policja informowała o ich profesjonalnym przygotowaniu.

Podłożenie atrap było poprzedzone wysłaniem e-maila z pogróżkami pod adresem ówczesnego prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego. E- mail był podpisany przez nieznane organizacje Gay Power i Silny Pedał.

W ub. roku w listopadzie zatrzymano 33-letniego Romana W. - kierownika jednego z gejowskich klubów, któremu przedstawiono zarzut usiłowania sprowadzenia niebezpieczeństwa powszechnego. Mężczyzna nie przyznał się do winy, złożył wyjaśnienia. Prokuratura zastosowała wobec niego dozór policyjny, zakaz opuszczania kraju i postanowiła odebrać mu paszport, nie zdecydowała się jednak na wniosek o jego aresztowanie.

Jak mówił "Gazecie", przesłuchiwano go dwa razy przez kilkanaście godzin, m.in. domagając się podania nazwisk homoseksualistów, którzy mogliby mieć związek ze sprawą.

Dowodem winy Romana W. miało być to, że w klubie sprzedaje się napój energetyzujący Gay Power. W. zabrano paszport i nakazano meldować się na policji. Potem wycofano się z tego. Śledztwo jednak trwa, policja przesłuchuje osoby homoseksualne.

Łukasz Pałucki, działacz organizacji gejowskich i ekologicznych: - Przesłuchano mnie trzy tygodnie temu. Podawano nazwiska osób działających na rzecz praw osób homoseksualnych i pytano, co o nich sądzę. A także, czy znam grupę, która mogła mieć interes w podłożeniu atrap. Wskazałem na młodzieżówkę PiS. Pytałem, dlaczego akurat mnie przesłuchują. Odpowiedzieli, że moje nazwisko wymienił inny świadek. Zgodziłem się dobrowolnie na pobranie odcisków palców i materiału genetycznego.

asz, jg, PAP
Gazeta.pl
18-06-2007

Skatowali policjanta, a prokurator ich wypuścił

Warszawski policjant, choć nie był jeszcze na służbie, próbował uspokoić agresywnych i podpitych chuliganów. Rozwścieczeni bandyci rzucili się na niego z pięściami - pobili go i złamali mu nos. Mimo to po 48 godzinach za kratami wyszli na wolność. Mają tylko dozór policyjny.

Policjant jechał na służbę. Jego autobus przejeżdżał właśnie obok Zamku Królewskiego. W autobusie awanturowało się dwóch pijących piwo mężczyzn. Mundurowy zwrócił im uwagę. Ale oni tylko rzucili się na niego i skatowali. Rannemu policjantowi pomógł jeden z pasażerów. Gdyby nie on, mogłoby się to skończyć tragicznie. Pijani bandyci wpadli w furię i nie dało się ich obezwładnić w pojedynkę.

Chuligani trafili za kraty, ale już po 48 godzinach wyszli na wolność. Prokuratura stwierdziła, że mogą spokojnie chodzić po ulicach i nie napisała nawet wniosku o areszt. Bandyci dostali tylko dozór policyjny. "Jak żyję, nie pamiętam, by sprawcy napaści na policjanta wyszli na wolność po 48 godzinach" - mówi TVN24 pasażer autobusu, który przyszedł policjantowi z odsieczą.


Magdalena Miroszewska
Dziennik.pl
18-06-2007

Premier musiał wynająć samolot

Premier i jego delegacja stanęli przed nie lada kłopotem. Przed podróżą szefa rządu na Słowację okazało się, że nie ma wolnego i sprawnego samolotu rządowego. Dlatego kancelaria musiała wypożyczyć maszynę od linii LOT - podaje RMF.

Polskie VIP-y od pewnego czasu mają poważne problemy z planowaniem podróży. Spośród maszyn, którymi dysponuje 36. specjalny pułk lotnictwa, sprawne są tylko trzy. A to zdecydowanie za mało.

Dlatego premier musiał wynająć samolot od komercyjnych linii lotniczych. Nie wiadomo, ile kancelaria zapłaciła za wypożyczenie Embraera. Wiadomo za to, że nie pierwszy raz polskie władze prosiły LOT o pomoc. Dwa tygodnie temu z usług linii skorzystał prezydent. Sprawny rządowy tupolew woził w tym czasie premiera.

Jest tak źle, że jeszcze w tym tygodniu MON ma zdecydować się na leasing albo kupno trzech samolotów. Na rozstrzygnięcie przetargu na maszyny dla VIP-ów trzeba będzie poczekać jeszcze kilka dobrych miesięcy.


Magdalena Miroszewska
Dziennik.pl
18-06-2007

Ministerstwo Zdrowia: Pomysł liczenia gejów to nieporozumienie

Kolosalnym nieporozumieniem nazwał wiceminister zdrowia Bolesław Piecha publikację "Newsweeka" o rzekomym zamiarze policzenia przez ten resort polskich homoseksualistów. Wiceminister zdrowia Marek Grabowski, który powiedział tygodnikowi o takim pomyśle, przeprosił za swoje słowa. Nie zamierza się jednak podać do dymisji.


Grabowski, który nadzoruje pracę resortowego zespołu ds. postępowania wobec osób z zaburzeniami preferencji seksualnych, zapowiedział w "Newsweeku" policzenie wszystkich gejów i lesbijek w Polsce oraz wdrożenie programu propagującego "zdrowe, heteroseksualne wzorce". Mówił także, że resort chce opracować wskazówki dla rodziców i nauczycieli, w jaki sposób w szkołach rozpoznać nietypowe zachowania młodych ludzi po to, by w porę odesłać ich do specjalistów, np. psychologów.

Podczas dzisiejszej konferencji Grabowski zapewniał, że w wypowiedzi dla tygodnika doszło do "przejęzyczenia", "lapsusu". W żaden sposób nie chciał przyznać, że pomylił pedofilów z homoseksualistami.

Grabowski przeprosił za zwoje słowa "wszystkie osoby, które poczuły się dotknięte". Dodał, że nie chciał nikogo urazić. Zaznaczył, że zamierza nadal pełnić swoje obowiązki, ale jeśli będą jakieś rozstrzygnięcia resortowe, to się do nich dostosuje.

Piecha, pytany przez dziennikarzy, czy będzie dymisja Grabowskiego, powiedział tylko, że sytuację trzeba wyjaśnić. Dodał, że nie sądzi, by Grabowski mylił pedofilię z homoseksualizmem.

asz, PAP
Gazeta.pl
18-06-2007

Policja o zjeździe nazistów: kontrole nie wykazały naruszenia prawa

- Spotkanie odbyło się na prywatnej, ogrodzonej posesji - tak podlaska policja tłumaczy fakt dopuszczenia do sobotniego zlotu neonazistów w jednym z gospodarstw we wsi Krasne Folwarczne. Według policji, osoby udające się na spotkanie były kontrolowane, ale nie stwierdzono naruszenia przez nie prawa.


Jak podała dzisiejsza "Gazeta Wyborcza", przyjechało tam około dwustu neonazistów na koncert znanego w tym środowisku brytyjskiego zespołu. Jak podaje gazeta, to grupa, której występy z racji wyznawanej ideologii są potajemne.

Neonaziści zorganizowali spotkanie, porozumiewając się sms-ami i przez strony internetowe, spotkali się w Białymstoku i stamtąd pojechali do wynajętego gospodarstwa.

W specjalnym oświadczeniu rzecznik prasowy podlaskiej policji Jacek Dobrzyński napisał, że policja miała sygnały o możliwości zorganizowania "nielegalnego koncertu zespołów muzycznych identyfikujących się z ideologią nazistowską".

Dlatego w sobotę prowadzone były kontrole osób, które mogły być uczestnikami "nielegalnego zgromadzenia". Jak podał Dobrzyński, skontrolowano samochody i wylegitymowano ponad 120 osób, sprawdzając m.in., czy nie są poszukiwane i czy nie posiadają przy sobie narkotyków, niebezpiecznych narzędzi i znaków lub symboli, propagujących faszyzm.

- Policjanci nie stwierdzili przypadków niezgodnych z prawem. Osoby te spotkały się nie w miejscu publicznym, lecz na ogrodzonej, prywatnej posesji - oświadczył Dobrzyński. Dodał, że mimo tego komendant wojewódzki policji w Białymstoku polecił sprawdzić, czy działania policji były prawidłowe i zgodne z prawem.

Konstytucja zakazuje istnienia partii lub organizacji odwołujących się w swoich programach do totalitarnych metod i praktyk nazizmu, faszyzmu i komunizmu.

asz, PAP
Gazeta.pl
18-06-2007

Policja i resort zdrowia spisują gejów

Homoseksualiści na celowniku policji i Ministerstwa Zdrowia? Według dzisiejszych gazet, te instytucje liczą i spisują gejów. Ministerstwo chce ratować tych, którzy wahają się, czy zostać gejem. A policja szuka "Silnego Pedała", który groził Lechowi Kaczyńskiemu.

Wiceminister zdrowia Marek Grabowski chce zliczyć gejów i lesbijki. W rozmowie z "Newsweekiem" twierdzi, że to pomoże postawić tamę "fali homoseksualizmu". Wiceminister chce też zacząć program propagujący wzorce heteroseksualne.

Według wiceministra, resort zdrowia przygotuje też broszury dla rodziców i nauczycieli. Tak, by mogli poznać, kto zachowuje się nietypowo. Będą mogli odesłać takiego młodego człowieka do specjalisty, zanim zdecyduje się zostać homoseksualistą. "Ta pomoc ma być skierowana do osób wahających się, czy zostać homo, czy hetero, bo można ich jeszcze uratować" - tłumaczy Grabowski, który nadzoruje pracę resortowego zespołu ds. postępowania wobec osób z zaburzeniami preferencji seksualnych.

Ale prof. Zbigniew Lew-Starowicz, który pracuje w tym zespole, jest niezwykle zdziwiony.Także szef zespołu Wojciech Kłosiński nie kryje zaskoczenia. "Nie zajmowaliśmy się homoseksualistami, bo to nie jest zaburzenie preferencji seksualnych, tylko inna orientacja" - zapewnił.

Okazuje się, że homoseksualiści są także na celowniku policji. Policja wciąż szuka gej-bombera, który w październiku 2005 roku podkładał atrapy bomb, grożąc Lechowi Kaczyńskiemu. Pod pogróżkami podpisały się nieznane organizacje "Gay Power" i "Silny Pedał". Było to tuż przed II turą wyborów prezydenckich, w których Kaczyński wygrał z Donaldem Tuskiem.

"Gazeta Wyborcza" pisze, że policja przesłuchuje znanych homoseksualistów i wypytuje ich o "kontakty" i adresy. Jeden z przesłuchanych homoseksualistów opowiada: "Wezwali mnie na przesłuchanie. Nie powiedzieli, w jakiej sprawie, mimo że mieli obowiązek. Pytali, czy znam osoby homoseksualne, ich adresy i . Odmówiłem odpowiedzi, skoro nie wiem, na jaką okoliczność zeznaję".


Paweł Wysocki
Dziennik.pl
18-06-2007

Wasserman: CBA działa czasem zbyt radykalnie

- Jestem przeciwny spektakularnym zatrzymaniom tak zwanych "przestępców w białych kołnierzykach". CBA działa czasem zbyt radykalnie - powiedział dzisiaj w "Sygnałach Dnia" Zbigniew Wasserman.


Minister koordynator ds. służb specjalnych podkreślił, że Centralne Biuro Antykorupcyjne działa w sferach, do których organy ścigania nie miały do tej pory dostępu. - Sfery te są powiązane z władzą, stąd działania CBA spotykają się z oporem - dodał Wassserman.

Jako przykład minister podał działania Biura w sprawie nieprawidłowości w Centralnym Szpitalu Klinicznym MSWiA w Warszawie, w którym leczyli się przedstawiciele władzy.

Zbigniew Wassermann nie chciał skomentować wypowiedzi ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry na temat chirurga Mirosława G. - Sprawa ma wyjątkowy charakter i ministra mogły ponieść emocje - stwierdził.

Mówiąc o zarzutach lekarzy pod adresem CBA, minister Wasserman podkreślił, że CBA działa zgodnie z prawem i wytycznymi prokuratury. Dodał, że funkcjonariusze nie badają dokumentacji medycznej szpitala MSWiA, a tylko dokumenty dotyczące hospitalizacji pacjentów.

asz, IAR
Gazeta.pl
18-06-2007

Nie chcemy "wykształciuchów"

Coraz rzadziej oglądam programy informacyjne i publicystyczne. Takie nadeszły czasy. Te pierwsze stanowią na ogół kronikę kryminalną z kolejnych aresztowań, afer, prowokacji, pomówień. Te drugie, to ciąg monologów nawet niepróbujących udawać dialogu.

Politycy i dziennikarze mają rozpisane z góry role. I to, co wydawało się niemożliwe w dobie wolnych mediów, stało się faktem - wypowiadający cenzurują samych siebie. Ale od czasu do czasu coś pozostaje w pamięci. Tak więc zwróciłem uwagę na krótką migawkę w TVN24, pokazującą happening zorganizowany przez studentów medycyny jako wyraz poparcia dla strajkujących lekarzy. Młodzi medycy stali w dużej grupie na otwartej przestrzeni, trzymając w rękach kartki papieru z wypisanymi na nich nazwami różnych krajów. Była więc Anglia, Irlandia, Islandia, Norwegia, Hiszpania. I te nazwy mogłyby nie dziwić.

Ale były też kraje odległe i egzotyczne: Ghana, Nigeria, Wietnam, Egipt, a te już wywołały zdziwienie, połączone ze smutkiem. Okazuje się, że nie tylko lekarze są zdeterminowani w walce o godziwe pensje, ale i studenci widzą swoją zawodową perspektywę bardziej poza granicami Polski, aniżeli tu, na miejscu. Mam zaprzyjaźnionego neurochirurga dziecięcego. Za komuny przebywał na kontrakcie w Algierii. Dziś operuje w Hiszpanii. Sam zbliża się już do emerytury, chce więc jeszcze godnie i bez kombinacji, za które jego koledzy trafiają za kratki, pozarabiać. Ale kto będzie operował nasze dzieci?

Tropiąc pozostałości komunizmu w archiwach IPN, budowniczowie IV RP nie zauważyli, że komunizm pozostał w sposobie funkcjonowania służby zdrowia, często w zachowaniach urzędników, w stanie polskich dróg i kolei oraz w tych wszystkich obszarach naszego życia, które nie zostały poddane rzeczywistym reformom. Bez konsekwentnej prywatyzacji, oddania w pełne władztwo władz samorządowych, częściowej odpłatności za usługi medyczne, zbudowania konkurencyjnych instytucji zdrowotnego ubezpieczenia oraz określenia koszyka świadczeń gwarantowanych zarządzanie służbą zdrowia następowało będzie od kryzysu do kryzysu.

Sytuacja jest o tyle inna od tej z czasów PRL, że każdy lekarz i pielęgniarka mają paszport w kieszeni, a prywatna praktyka nie jest niczym ograniczona. Dlatego też lekarze masowo wypowiadają umowy o pracę w przekonaniu, że szpitale będą zmuszane do zatrudnienia ich na podstawie kontraktów respektujących faktyczną wartość wykonywanej przez nich pracy. W innym przypadku będą musiały zamknąć swe podwoje. Jeżeli dziś średnia płaca lekarza wynosi 9 zł na godzinę (za taką kwotę trudno już wynająć kogoś do sprzątania), to w drodze kontraktowania usług mogą osiągać 150-200 zł. Jest więc o co walczyć.

Służba zdrowia była za komuny przeżarta patologią. Państwo tworzyło miejsca pracy, słabo płaciło, ale przymykało oczy na dorabianie pod postacią również tzw. dowodów wdzięczności. Granica pomiędzy korupcją o lewymi dochodami lekarzy, a także pielęgniarek, była bardzo cienka, aczkolwiek w dużej mierze społecznie akceptowana. Kiedy jednak władza, posiłkując się aparatem przymusu i represji wkroczyła na ten teren, to ta krucha równowaga między tym, co legalne i nielegalne w dochodach, głównie lekarzy, została zachwiana. Stąd ich bunt, którego łatwo nie da się chyba uśmierzyć. W Pakistanie na ulicę wyszli ludzie w togach (adwokaci, sędziowie), protestując w ten sposób przeciw próbie złamania niezależności wymiaru sprawiedliwości przez urzędującego prezydenta.

W Polsce póki co strajkują ludzie w białych kitlach. Okazuje się, że nie tylko górnicy, hutnicy, kolejarze, czy rolnicy umieją protestować czynnie. Wykształciuchów, doprowadzonych do ostateczności, też stać na czynną walkę. Ofiarami tej sytuacji są jednak zwykli pacjenci. To oni płacą cenę nieterminowych zabiegów, przekładanych wizyt i konsultacji, braku organów i specjalistów do przeszczepów. A ilu z nich przypłaciło to już życiem? Rachunek za to też zostanie w swoim czasie wystawiony. Mam nadzieję, że zostanie on uregulowany przy wyborczych urnach.
Jan Król
Nowe Życie Gospodarcze
16-06-2007

Policja gromadzi informacje o homoseksualistach

Robi to legalnie - w ramach śledztwa w sprawie atrap bomb podłożonych w Warszawie

Policja pyta przesłuchiwanych o orientację seksualną. Ile osób przesłuchano - nie wiadomo, bo śledztwo toczy się w tajemnicy.

- Policji nie wolno tworzyć katalogu danych "homoseksualiści". Ale wystarczy zajrzeć do akt tego śledztwa, żeby ustalić listę nazwisk i adresów - mówi Ewa Kulesza, b. generalny inspektor ochrony danych osobowych.

Wśród osób homoseksualnych mówi się już o nowej akcji "Hiacynt". W latach 1985-87 na polecenie szefa MSW Czesława Kiszczaka milicja rejestrowała homoseksualistów, zakładając im "Kartę homoseksualisty". Powstało ich 11 tysięcy.

Śledztwo w sprawie 15 atrap bomb trwa od ich podłożenia, czyli od 20 października 2005 r. Było to tuż przed II turą wyborów prezydenckich (Kaczyński - Tusk). "Bomby" zaanonsował mail z pogróżkami pod adresem Lecha Kaczyńskiego, wówczas prezydenta Warszawy, przesłany przez nieznane organizacje Gay Power i Silny Pedał. Kaczyński zebrał pochwały za sprawnie przeprowadzoną akcję zabezpieczania miasta po alarmie o bombach.

Po roku media wypomniały, że nie udało się znaleźć sprawcy. I wtedy policja poinformowała, że właśnie go znalazła. Zarzut postawiono Romanowi W., kierownikowi artystycznemu jednego z gejowskich klubów. Jak mówił "Gazecie", przesłuchiwano go dwa razy przez kilkanaście godzin, m.in. domagając się podania nazwisk homoseksualistów, którzy mogliby mieć związek ze sprawą.

Dowodem winy Romana W. miało być to, że w klubie sprzedaje się napój energetyzujący Gay Power. W. zabrano paszport i nakazano meldować się na policji. Potem wycofano się z tego. Śledztwo jednak trwa, policja przesłuchuje osoby homoseksualne.

Łukasz Pałucki, działacz organizacji gejowskich i ekologicznych: - Przesłuchano mnie trzy tygodnie temu. Podawano nazwiska osób działających na rzecz praw osób homoseksualnych i pytano, co o nich sądzę. A także, czy znam grupę, która mogła mieć interes w podłożeniu atrap. Wskazałem na młodzieżówkę PiS. Pytałem, dlaczego akurat mnie przesłuchują. Odpowiedzieli, że moje nazwisko wymienił inny świadek. Zgodziłem się dobrowolnie na pobranie odcisków palców i materiału genetycznego.

Janusz Boguszewicz z Wrocławia, germanista pisujący do portali internetowych i gazet - nie tylko na tematy mniejszości seksualnych: - 22 maja policja pod moją nieobecność wypytywała moją 80-letnią mamę, z czego się utrzymuję i czy mam komputer. Mama bardzo się wystraszyła, więc dali jej spokój. Następnego dnia wezwali mnie na przesłuchanie. Nie powiedzieli, w jakiej sprawie, mimo że mieli obowiązek. Pytali, czy znam osoby homoseksualne, ich adresy i "kontakty". Odmówiłem odpowiedzi, skoro nie wiem, na jaką okoliczność zeznaję. Pytano też, co wiem o podłożeniu atrap bomb w Warszawie. Okazali mi moje teksty z internetu. Policjanci nie mówili, że są w nich podejrzane treści - jeden był zresztą trawestacją przemówienia Martina Luthera Kinga.

Boguszewicza pytano też o działacza organizacji gejowskich Jacka Adlera. Jego również przesłuchiwano - zaraz po podłożeniu atrap. A także innego działacza - Szymona Niemca.

Zapytaliśmy rzecznika stołecznej policji, ile osób przesłuchano, ile wśród nich było homoseksualistów i jak informacja o homoseksualizmie świadków jest odnotowywana w aktach. Odpowiedział, że nadzorujący śledztwo prokurator zakazał udzielania jakichkolwiek informacji. To samo usłyszeliśmy w prokuraturze.

- Dopóki śledztwo trwa, policja może zbierać informacje. Pod tym pretekstem można zgromadzić potężną bazę danych o osobach o odmiennej orientacji - mówi prof. Zbigniew Hołda z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. I dziwi się, że śledczy przesłuchują "na ślepo" kolejne osoby: - Przecież atrapy bomb podłożono w centralnych punktach miasta, z których większość jest monitorowana przez kamery! Jak to możliwe, żeby nie było nagrań? [znane jest jedno - z kawiarenki internetowej, z której wysłano maila o bombach]. To wygląda na pozorowanie śledztwa, a efektem jest nękanie środowiska - jak za PRL.

Nawet po umorzeniu sprawy policja będzie mogła przechowywać dane o orientacji seksualnej świadków. Przepisy każą bowiem niszczyć jedynie dane wrażliwe podejrzanego, który zostanie oczyszczony z zarzutów. O danych świadków milczy.

- To chyba luka w przepisach - ocenia Ewa Kulesza. - I nie jest to jedyny sposób gromadzenia danych wrażliwych przez policję. Każdy dzielnicowy prowadzi tzw. zeszyt dzielnicowego, w którym - w celach prewencyjnych - spisuje rozmaite informacje o mieszkańcach. To zbiór danych osobowych, którego prowadzenie nie jest uregulowane przepisami o policji, a tym bardziej przepisami dotyczącymi usuwania danych.

Kampania przeciw Homofobii zwróciła się właśnie o interwencję do Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych i rzecznika praw obywatelskich. - Gdyby się okazało, że przepisy pozwalają na bezterminowe przechowywanie danych o orientacji seksualnej świadków, byłoby to bardzo niepokojące - powiedział "Gazecie" Robert Biedroń, szef Kampanii.

Ewa Siedlecka
Gazeta Wyborcza
18-06-2007

Nowy kodeks karny bez dyskusji

Sejm zdecydował w piątek głosami koalicji, że nad rządowym projektem zmiany kodeksu karnego pracować będzie komisja "solidarne państwo".

Upadł wniosek opozycji, żeby projekt skierować do złożonej z prawników komisji nadzwyczajnej do zmian w kodyfikacjach.

Komisja "solidarne państwo" powołana w grudniu zeszłego roku złożona jest wyłącznie z posłów koalicji. Posłowie opozycji zbojkotowali ją, ponieważ uznali, że jej celem jest przyjmowanie szybko i bez poprawek rządowych projektów, a oni nie chcą firmować złego prawa.

Z 23 członków komisji trzech jest prawnikami (wszyscy z PiS). Przewodniczącym jest Krzysztof Jurgiel (PiS) - inżynier geodeta. Poza tym jest: dwoje lekarzy, dwoje menedżerów (jeden z wyższym i jeden ze średnim wykształceniem), politolog, ekonomista, ekspert od funduszy unijnych, trzech nauczycieli (w tym jeden ze średnim wykształceniem), dwóch nauczycieli akademickich, pracownik samorządowy, biolog, historyk, inżynier elektronik, inżynier elektryk i dwóch inżynierów rolników.

Rządowy projekt zmiany kodeksu karnego, który posłowie "solidarnego państwa" mają przygotować do uchwalenia, to - jak zgodnie przyznają premier Jarosław Kaczyński i minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro - tak naprawdę nowy kodeks karny. Miesiąc temu po posiedzeniu rządu, na którym przyjęto projekt, premier tłumaczył, że kieruje go do Sejmu nie jako nowy kodeks, ale jako nowelizację starego tylko dlatego, że parlamentarna procedura uchwalania kodeksów jest bardziej skomplikowana, a rządowi zależy na tym, żeby projekt uchwalić sprawnie.

es
Gazeta Wyborcza
18-06-2007

Kurtyka grozi listą 500

Prezes IPN mówi, że ma gotową listę 500 agentów i że - choć jest niezgodna z konstytucją - jej fragmenty mogą ukazać się w pracach naukowych


Chodzi o listę agentów, której opublikowanie przewidywała ustawa lustracyjna. Powstała, zanim w maju Trybunał Konstytucyjny uznał, że taki spis jest sprzeczny z konstytucją - bo o tym, kto był agentem, może zdecydować sąd, a nie IPN.

Zdaniem prezesa IPN Janusza Kurtyki na liście jest około 500 "autorytetów". Media wcześniej podawały przecieki z IPN, że gotowa już lista będzie publikowana. Instytut do tej pory zaprzeczał. W sobotnim wywiadzie dla Radia RMF FM i "Newsweeka" Kurtyka tłumaczy: "Bardzo często osoby te kreują się bądź też występują w roli autorytetów wypowiadających się w sposób bardzo zdecydowany na rozmaitego rodzaju kwestie historyczne czy społeczne. A w świetle informacji, które by wynikały z tej listy, raczej nie miałyby moralnego prawa, żeby zajmować takie stanowisko".

Jak powstawała "lista 500", Kurtyka nie wyjaśnia. Można przypuszczać, że IPN wykorzystał definicję współpracy z ustawy lustracyjnej. Ale i ta definicja została przez Trybunał zakwestionowana. Trybunał uznał, że o współpracy z SB można mówić, jeśli była ona nie tylko tajna i świadoma, ale też faktycznie podjęta i grożąca naruszaniem wolności i praw człowieka. Zatem na liście Kurtyki mogą być osoby, których za tajnych współpracowników SB nie można teraz uznać. Kurtyka tego w wywiadzie nie wyjaśnia, przyznaje tylko, że na liście mogły znaleźć się osoby oczyszczone przez sąd lustracyjny.

- Prezes powiedział tyle, co powiedział, i tyle mam do powiedzenia - odpowiedział nam rzecznik IPN Andrzej Arseniuk na pytanie, jaki status ma lista Kurtyki w IPN.

Bez listy lustracja fikcją

Według Kurtyki IPN w pierwszej kolejności sprawdzał osoby, które "odgrywają ważne role społeczne, polityczne czy gospodarcze". Prezes podkreślił, że "zweryfikowano nazwiska wszystkich członków Trybunału Konstytucyjnego". I dodał: - Im bliżej elity społecznej w okresie późnego PRL, tym procent jej zagenturyzowania był większy.

Lista agentów to dla PiS jeden z najważniejszych celów lustracji. Dlatego gdy Trybunał zakwestionował listę, w jej obronie stanął premier Jarosław Kaczyński. Mówił, że "bez list lustracja będzie fikcją", dlatego chce wpisać możliwość sporządzania takiej listy do konstytucji, bo tylko w ten sposób można obejść "antylustracyjne nastawienie Trybunału".

Kurtyka zastrzega się, że lista agentów "oczywiście nie będzie publikowana". Ale zaraz dodaje, że jej publikacja jest jednak możliwa: - Publikacja gołej listy nie byłaby publikacją naukową. Natomiast jeżeli publikowana będzie monografia jakiegoś uniwersytetu, to odpowiedni fragment tej listy być może znajdzie zastosowanie.

Kurtyka przywiązany do listy

Prof. Andrzej Paczkowski, członek Kolegium IPN, twierdzi, że skoro Trybunał uznał listę agentów za niekonstytucyjną, to Instytut jako instytucja państwowa winien listę zniszczyć. Jak jednak podkreśla prof. Paczkowski, prezes IPN jest wyraźnie do listy przywiązany. Pytany, czy nie obawia się, że zapowiedź publikacji fragmentów listy w pracach naukowych to próba obejścia orzeczenia Trybunału, odpowiada: - Gdyby miał pokusę, by listę w ten sposób opublikować, to się bardzo poważnie zastanowi, czy jej ulec. Zdaniem prof. Paczkowskiego tym problemem powinno zająć się Kolegium IPN, ale ponieważ jeszcze działa w niepełnym składzie, nie może się zebrać.

- Można sobie dla tego wymyślić różne określenia, ale publikacją naukową będzie to tylko z nazwy. Naprawdę celem listy jest ujawnienie informacji z zasobów IPN - mówi sędzia Włodzimierz Olszewski, były rzecznik interesu publicznego. Jego zdaniem jeżeli lista lub jej fragmenty znajdą się w takiej publikacji, to dla osób, które uznają, że ich nazwiska znalazły się na liście niesłusznie, będzie to podstawą do wytaczania procesów o ochronę dóbr osobistych.

Agnieszka Kublik, Wojciech Czuchnowski
Gazeta Wyborcza
18-06-2007