piątek, 27 lipca 2007

Pentagon już podpisuje kontrakty ws. tarczy

Amerykańskiemu rządowi tak się spieszy z tarczą, że nie czekając na oficjalną zgodę Polski, podpisuje pierwsze kontrakty. W Polsce wciąż trwają dyskusje, czy potrzebne są nam elementy globalnej obrony przeciwrakietowej.


Tymczasem w USA wybrano już firmę, mającą je zainstalować. Agencja Associated Press podała, że Pentagon we wtorek podpisał kontrakt z Boeingiem. Taki komunikat na stronach internetowych opublikował też amerykański departament obrony. Koncern lotniczo-zbrojeniowy otrzyma 80 mln USD na rozpoczęcie prac związanych z umieszczeniem bazy w Polsce i Czechach. Boeing nie chciał komentować tych informacji. - Jeżeli Polska i USA porozumieją się w sprawie budowy elementów tarczy antyrakietowej na naszym terytorium, to amerykańską bazę wybuduje firma Boeing za blisko 600 mln USD - mówił 5 lipca na posiedzeniu sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych Witold Waszczykowki, wiceminister spraw zagranicznych.

Ostre przyspieszenie

Amerykański koncern zrealizuje plan kreślony od maja. Zakłada on, że USA umieści w Polsce 10 przeciwrakiet, a w Czechach stację radarową. Dodatkowo zainstalowany zostanie jeden mniejszy radar, którego lokację w miarę potrzeb będzie można łatwo zmienić. Przewidywany koniec prac to wrzesień 2013 r. Do tego czasu przedsięwzięcie ma pochłonąć 3,5 mld USD. 16 lipca minister Waszczykowski w wywiadzie dla rosyjskiego dziennika "Nowyje Izwiestija" mówił, że budowa amerykańskiej bazy w Polsce może się rozpocząć w lutym 2008 r. W przeciwieństwie do prezydenta Kaczyńskiego nie dementował swojej wypowiedzi. - W związku z komunikatem Pentagonu termin może okazać się realny. Amerykanie się spieszą ze względu na zbliżające się wybory. Z ich perspektywy pośpiech jest korzystny. Dla Polski lepsze by były spokojne negocjacje. Z pewnością Amerykanie potraktowali też poważnie słowa prezydenta Kaczyńskiego wygłoszone podczas ostatniej wizyty w Waszyngtonie, że sprawa tarczy jest przesądzona - wyjaśnia Bronisław Komorowski, były minister obrony narodowej, poseł PO. Wygląda na to, że tarcza antyrakietowa zbliża się do Polski dużymi krokami. Pełną parą prace mogą ruszyć dopiero wtedy, kiedy Kongres uchwali budżet na ten cel. Komunikat Pentagonu budzi zdziwienie polskich polityków. - Jestem zaskoczony. Te informacje trzeba zweryfikować, bo Kongres właśnie podjął decyzję o obcięciu tegorocznego budżetu o 100 mln USD. Oznacza to, że w tym roku rząd nie ma pieniędzy na tę inwestycję. Nie wiadomo, czy będzie miał w przyszłym - mówi Jerzy Szmajdziński, były minister obrony, poseł SLD. - Nie wiem, czego dokładnie dotyczy umowa, ale najwyraźniej ktoś się pospieszył. Przecież decyzja o rozmieszczeniu systemu w Polsce jeszcze nie zapadła. Chyba że rząd podjął pewne zobowiązania, o czym opozycja parlamentarna nie wie. Byłby to kolejny przykład podejmowania arbitralnych decyzji ponad naszymi głowami - przekonuje Krzysztof Lisek, poseł PO.

Coś za coś

O ile wiadomo, że Boeing może otrzymać od 400 do 600 mln USD na uruchomienie instalacji w naszym kraju, o tyle nie są znane ewentualne koszty, które musielibyśmy ponieść w związku z budową bazy. Amerykanie przedstawili nam dwa projekty umów regulujących te kwestie. I wydawać by się mogło, że decyzją o podpisaniu kontraktu z Boeingiem chcą popędzić Polaków.

- Podpisanie umowy z Boeingiem świadczy o poważnym zaangażowaniu się rządu amerykańskiego w budowę systemu antyrakietowego w Polsce i Czechach. I to mimo pewnej opozycji w Kongresie. To wyraźny sygnał wysłany w naszym kierunku. Trzeba zauważyć, że jest to zapewne kontrakt wstępny na stosunkowo niewielką kwotę, a decyzję podjął rząd amerykański na swoje własne ryzyko. Przypominam, że umowa jest ciągle negocjowana, a Polska wyraziła na razie polityczną wolę zawarcia porozumienia. Jak dla każdej umowy międzynarodowej potrzebna będzie ratyfikacja albo przez Sejm, albo prezydenta - tłumaczy Paweł Zalewski, przewodniczący sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych. - Na razie nasza pozycja przetargowa w negocjacjach z Amerykanami jest silna. Wszystko kontrolujemy. Skoro Amerykanie się tak spieszą z decyzjami, trafia się dobra okazja, żeby wywalczyć dla Polski jak najlepsze warunki. Jeżeli okażą się niekorzystne, zawsze można opóźniać negocjacje. Sposobów jest wiele - twierdzi Radek Sikorski, były minister obrony narodowej. Opozycja inaczej interpretuje umowę z Boeingiem. - Amerykanie idą jak po swoje. Od początku rząd prowadzi negocjacje na kolanach. Strona amerykańska jest pewna, że będzie mogła zrealizować projekt na swoich warunkach. Jesteśmy za współpracą z USA, ale chcielibyśmy mieć - jak Izrael - status najwyższego uprzywilejowania, co pozwoliłoby nam na dostęp do nowoczesnych technologii - mówi Krzysztof Zaremba, z sejmowej Komisji Obrony Narodowej, poseł PO.

Małgorzata Bogucka
Puls Biznesu
27-07-2007

Lepper: Odwołanie przez PiS Osucha to zerwanie koalicji

Dotychczasowy szef ARiMR Janusz Osuch - związany z Samoobroną - został odwołany. Zdaniem Andrzeja Leppera, PiS zrywa w ten sposób koalicję. Szef Samoobrony deklaruje jednak, że ministrowie jego partii zostają w rządzie.


Osuch został w piątek odwołany ze stanowiska szefa ARiMR. Odwołanie podpisał premier Jarosław Kaczyński. Kierowanie Agencją przejmie dotychczasowy wiceprezes ARiMR Leszek Droździel.

Lepper: Działanie premiera jest bezprawne

- Premier praktycznie zrywa koalicję. To są pierwsze, zdecydowane kroki w kierunku, że tej koalicji nie ma, ale nasi ministrowie pozostają w rządzie - powiedział Lepper w TVN24. - Działanie premiera jest bezprawne i niesprawiedliwe. My zaczekamy do końca. Niech premier zwolni kolejnych ministrów i pokaże wszystkim, że to on zrywa koalicję. My koalicji nie zrywamy. Chcemy realizować program "Solidarne państwo'' - mówił Lepper. Dodał, że jego partia będzie głosować za odwołaniem minister Fotygi, chyba że PiS zgodzi się na komisję śledczą.

Ocenił jednocześnie, że J. Kaczyński i PiS boją się prawdy w tej sprawie. "Premier osobiście boi się odpowiedzialności, bo jak wszystkim wiadomo już, nie wydał nawet rozporządzenia odnoście fałszowania dokumentów. Wszystkie dokumenty fałszowane przez CBA są fałszowane niezgodnie z prawem" - uznał Lepper.

"Premier działą całkowicie bezprawnie"

- Premier chce pokazać społeczeństwu, jaki on jest prawy i sprawiedliwy, a działa całkowicie bezprawnie i działa niezgodnie z umową koalicyjną - dodał.

Jak podkreślił, premier powinien teraz wystąpić do marszałka Sejmu Ludwika Dorna, aby ten w przyszłym tygodniu zwołał posiedzenie Sejmu, tak, aby można było przeprowadzić głosowanie nad skróceniem kadencji Izby.

- PiS nie konsultuje niczego z nikim, tego też nie konsultował, a udaje, że koalicja trwa - powiedział szef Samoobrony.

"Obowiązkiem premiera byłą rozmowa ze mną"

Zdaniem Lepperra, odwołanie Osucha to de facto zerwanie koalicji, a Prawo i Sprawiedliwość chce sprowokować Samoobronę do podjęcia takiej decyzji, by stworzyć wrażenie, że to nie PiS ją podjął.

Szef Samoobrony pytany, czy kontaktował się z premierem, odparł, że to obowiązkiem szefa rządu była rozmowa z nim przed odwołaniem prezesa ARiMR. Dodał, że w czwartek odwołany został ponadto prezes jednej ze spółek podległych ARiMR z nadania Samoobrony.

Maksymiuk: PiS postawił kropkę nad i

Wiceszef Samoobrony Janusz Maksymiuk powiedział, że gdyby PiS chciało utrzymać koalicję z Samoobroną, to nie podejmowałoby tej decyzji bez konsultacji z tą partią. - Zgodnie z umową koalicyjną to nasz resort, gdyby chcieli współpracy z nami, to poczekaliby na naszego nowego ministra rolnictwa - podkreślił Maksymiuk.

Piskorski: My nie zrywamy koalicji - robi to PiS

Rzecznik Samoobrony Mateusz Piskorski oświadczył w piątek w Sejmie, że odwołanie szefa Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa Pawła Janusza Osucha nie spowoduje zerwania koalicji przez Samoobronę. Dodał, że koalicję zrywa PiS.

- Niech się PiS nie łudzi - my koalicji nie zerwiemy. Koalicję zrywa i właśnie zaczęło to robić Prawo i Sprawiedliwość - powiedział dziennikarzom Piskorski.

Jak dodał, odwołanie Osucha jest naruszeniem jednego z punktów umowy koalicyjnej. "Naruszenie umowy koalicyjnej może świadczyć o chęci jej zerwania. Natomiast nie usłyszeliśmy expressis verbis od polityków PiS: tak zrywamy koalicję nie chcemy dalej jej funkcjonowania" - oświadczył.

"Władze partii podejmą odpowiednie kroki"

Piskorski poinformował, że odpowiednie kroki w związku z tą sprawą będą podjęte przez władze partii.

- My nie będziemy się obrażać o sprawy personalne, niech PiS na to nie liczy - powiedział. Dał jednocześnie do zrozumienia, że Samoobrona nie da PiS okazji do tego, by politycy tej partii mogli ogłosić, że Samoobrona zerwała koalicję bo broni swoich ludzi na stanowiskach kierowniczych.

Pytany, czy wobec tego Samoobrona dopuszcza taką sytuację, że wszyscy politycy partii zostaną usunięci z rządu, a oni nadal będą w koalicji powiedział, że takiej sytuacji nie dopuszczają, bo są pewne "granice obłudy premiera" Jarosława Kaczyńskiego.

Dziedziczak: To nie ma nic wspólnego z koalicją

Rzecznik rządu Jan Dziedziczak powiedział, że odwołanie Janusza Osucha ze stanowiska prezesa ARiMR ma związek z nieprawidłowościami w Agencji. Dziedziczak zapewnił, że nie ma to nic wspólnego z sytuacją w koalicji.

- Odwołanie nastąpiłoby niezależnie od tego, z jakiej partii pochodziłaby osoba dopuszczająca się nieprawidłowości i nepotyzmu - powiedział Dziedziczak. - To było rutynowe odwołanie, naturalne zarządzanie państwem - dodał.

cheko, kt, jg, PAP, IAR
Gazeta.pl
27-07-2007

Sądy się zawiesiły

Procesy przestępców gospodarczych i gangsterów w całej Polsce stanęły - to efekt nowelizacji prawa karnego przygotowanej przez resort ministra Ziobry


Dzisiaj przed szczecińskim sądem rejonowym miał się zakończyć trwający dwa i pół roku proces pięciu "białych kołnierzyków" - m.in. Jerzego K., byłego prezesa należącej do Orlenu firmy Ship Service, oskarżonego o działanie na szkodę spółki. Przed kilkoma dniami sędzia poinformował jednak obrońców, że przekazuje sprawę sądowi okręgowemu. To oznacza, że nowy skład sędziowski musi przeczytać opasłe tomy akt i na nowo rozpocząć proces. Opóźni to wydanie wyroku o co najmniej trzy lata.

To samo grozi ponad 2 tys. procesów w całym kraju.

Wszystko dlatego, że obowiązująca od 12 lipca nowelizacja kodeksu postępowania karnego nakazuje prowadzić procesy zorganizowanych grup przestępczych i w sprawie afer gospodarczych już nie w sądach rejonowych, lecz okręgowych. Ministerstwo Sprawiedliwości uznało, że podniesie to poziom orzecznictwa, ale autorzy zmian zapomnieli zapisać, że sprawy już rozpoczęte w sądach rejonowych powinny być tam dokończone.

W sądach zapanował chaos. W większości miast sędziowie już przekazują sprawy "do okręgu". Np. w Szczecinie sąd okręgowy dostanie około stu postępowań. W Bydgoszczy przekazują sądom okręgowym tylko te, które jeszcze się nie zaczęły. - Tak interpretujemy tę nowelizację - mówi sędzia Danuta Flinik, wiceprezes Sądu Okręgowego w Bydgoszczy.

Ale to też opóźni procesy, bo akta, które sądom rejonowym są już znane, dostaną teraz nowi sędziowie - i ci muszą się od nowa w nie wgryźć.

W ustawie napisano, że wszystkie procesy, w których po 12 lipca br. sąd rejonowy zarządzi przerwę trwającą dłużej niż 35 dni, muszą rozpocząć się od początku przed sądem okręgowym.

- To bardzo niefortunny zapis - komentuje sędzia Maciej Strączyński, wiceprezes Stowarzyszenia Sędziów Polskich "Iustitia". Ostrzega, że część spraw może się przedawnić. - Podczas konsultacji projektu nowelizacji z sędziami wskazywałem na skutki tego zapisu w pisemnej opinii, która albo nie dotarła do posłów, albo nie została wzięta pod uwagę - mówi sędzia Strączyński.

Inni sędziowie mówią ostrzej: - To legislacyjny bubel! Jeśli tak ma wyglądać naprawa prawa, to lepiej wcale tego nie robić.

W kuluarach już słychać, że niektórzy sędziowie mogą wykorzystywać wadliwe przepisy do pozbycia się trudnych spraw. Ministerstwo, które już zrozumiało swój błąd, chce teraz zatrzymać masowe przenoszenie procesów.

Na razie straszy sędziów postępowaniem dyscyplinarnym. W liście do pomorskich sędziów prezes Sądu Apelacyjnego w Gdańsku Kazimierz Klugiewicz przestrzegł, że resort sprawdzi, czy któryś z sędziów rejonowych celowo nie odroczył sprawy, by się jej pozbyć. Zagroził, że tym, których przyłapie na "naruszeniu przepisów prawa", wytoczy postępowania dyscyplinarne.

By ratować sytuację, Ministerstwo Sprawiedliwości 3 lipca skierowało do pierwszego czytania w Sejmie nowelizację nowelizacji, która pozwoli sądom rejonowym dokończyć zaczęte procesy. Co jednak będzie ze sprawami, które już dostaną sądy okręgowe? Nie wiadomo.

Nie wiadomo też, kiedy parlament uchwali nowelę noweli. Niektóre sądy postanowiły na nią czekać i odraczają wszystkie aferowe sprawy. Tak jest w Toruniu, gdzie dotyczy to aż 50 procesów.

Adam Zadworny
Gazeta Wyborcza
27-07-2007

Każdemu uczniowi dyrektor założy teczkę

Dyrektorzy szkół w Wielkopolsce będą musieli założyć wszystkim uczniom specjalne karty. Będą tam wpisywać ich przewinienia. Nauczyciele są zdumieni - przecież takie karty zaczną wyciekać ze szkół niczym teczki z IPN - pisze DZIENNIK.

Do oceny bezpieczeństwa w szkołach posłużyły kuratorium dane zebrane przez tzw. giertychowskie trójki. Te komisje złożone z wysłannika kuratorium, policjanta i urzędnika gminy od listopada zeszłego roku do maja kontrolowały placówki oświatowe w całym kraju. W Wielkopolsce trójki odwiedzimy prawie dwa tysiące szkół. "Spodziewaliśmy się, że sytuacja będzie o wiele gorsza" - mówi DZIENNIKOWI Hanna Rajcic-Mergler, wielkopolska wicekurator oświaty. "Główny problem, jaki stwierdziliśmy, to agresja słowna, przemoc ze strony starszych kolegów oraz bójki. W rezultacie tylko 179 szkół zobowiązaliśmy do przygotowania planów naprawczych" - dodaje wicekurator.

Mimo to kuratorium w Poznaniu zamierza wprowadzić od września kartę ucznia oraz rejestr prób samobójczych, gwałtów i pobić. Kartę będzie miał każdy uczeń i znajdą się tam informacje o wszystkich jego przewinieniach. Po co? "Uczeń musi się bezpiecznie czuć w szkole. To nie oznacza zbierania informacji, które można byłoby wykorzystywać przeciwko dzieciom" - zastrzega wicekurator. "Rejestr prób samobójczych, gwałtów i pobić robiliśmy już na prośbę Ministerstwa Edukacji Narodowej. Teraz będziemy to kontynuować we własnym zakresie. Każda informacja będzie dla nas sygnałem, że w jakiejś placówce źle się dzieje".

Tymczasem pedagodzy pomysłem kuratorium są zaskoczeni. "Mam zbierać dane o gwałtach w szkole? Przecież od tego jest policja" - dziwi się nauczycielka historii w jednym z podpoznańskich gimnazjów. "Jak mamy te informacje przechowywać? A jeśli trafią w niepowołane ręce? Karty ucznia już za chwilę będą wyciekały bardziej niż teczki z IPN" - ironizuje.

Nauczycielka matematyki ze szkoły podstawowej w gminie Czerwonak: "Nie wolno prowadzić dzienniczków uwag, bo to godzi w prawa dziecka, a teraz będziemy zakładać uczniom specjalne karty?" - mówi DZIENNIKOWI. Nauczyciele nie godzą się na podawanie nazwisk w gazecie. "We wrześniu musimy przecież wrócić do pracy" - tłumaczą.

Policjanci przyznają, że choć karty ucznia mogą wspomóc monitorowanie zagrożeń, to zaraz dodają, że sami prowadzą rejestr ciężkich przestępstw. "Kuratorium może w każdej chwili zwrócić się do nas po dane" - kwituje Romuald Piecuch, rzecznik wielkopolskich policjantów.

Pedagodzy z przymrużeniem oka patrzą też na jakość informacji zebranych przez giertychowskie trójki. "Jako akt wandalizmu musieliśmy odnotowywać np., że uczeń złamał ławkę szkolną, nawet jeśli zrobił to przypadkowo" - opowiada DZIENNIKOWI nauczycielka geografii z Poznania. Podobnego zdania są policjanci, którzy brali udział w trójkowych patrolach. "Nie wierzę, że w szkole nie ma pobić, kradzieży czy rozbojów" - dodaje jeden z funkcjonariuszy. "Dyrektorzy po prostu tego nie zgłaszają. Zamiast prowadzić jakieś rejestry, lepiej poprawić współpracę z policjantami, którzy mogą przyjść do szkoły, porozmawiać z uczniami i przywołać do porządku nawet tych najbardziej niesfornych".


Monika Filipowska
Dziennik.pl
27-07-2007

Gosiewski: Pawłowiec odwołany. Orzechowski: To oburzające!

Sekretarz stanu w Urzędzie Komitetu Integracji Europejskiej Daniel Pawłowiec (LPR) został odwołany - powiedział w piątek w TVN 24 wicepremier Przemysław Gosiewski. Tłumaczył dymisję "nielojalnym zachowaniem" się Pawłowca. LPR jest oburzona, ale zostaje w koalicji.





W liście Pawłowiec zwrócił się do minister spraw zagranicznych Anny Fotygi o "publiczne udzielenie informacji, w jaki sposób rzekomy polski sukces podczas brukselskiego szczytu zmienił się w klęskę, w jaką stronę zmierza polska dyplomacja jeśli chodzi o integrację w ramach UE".

Zdaniem Pawłowca, "nie sposób uzyskać wyczerpujących informacji nie tylko w sprawie szczegółowych zapisów (porozumienia osiągniętego podczas szczytu UE), ale również w kwestiach generalnej strategii polskiej dyplomacji". Należy więc - napisał polityk LPR - za szefem sejmowej komisji spraw zagranicznych Pawłem Zalewskim "postawić ponownie publicznie pytanie, czy polska dyplomacja musi być w takim stopniu tajna".

Gosiewski: Pawłowiec postąpił nielojalnie

Jak powiedział dzisiaj Przemysław Gosiewski, Pawłowiec został odwołany ze swojej funkcji, bo "postąpił nielojalnie". Według wicepremiera, jeśli Pawłowiec miał jakieś uwagi dotyczące pracy swojej przełożonej, to powinien je przedstawić przełożonej, a nie "tworzyć sytuacji, w której popiera politykę przełożonej, a w wyniku pewnej gry politycznej podejmuje niesłuszną krytykę medialną".

"Fotyga zaatakowana w sposób nieprawdziwy"

Gosiewski zaznaczył, że "tego typu nielojalne zachowania muszą się po prostu zakończyć dymisją. Pan Pawłowiec miał możliwość przedstawiania swojego stanowiska na kierownictwach, nie czynił tego, i nagle, ni stąd, ni zowąd, w sposób nieprawdziwy atakuje panią minister Fotygę".

- To nie chodzi o krytykę. To chodzi o nielojalność. To chodzi o to, że ktoś po prostu nie zabiera głosu wówczas, kiedy te negocjacje się toczą, a potem, kiedy są pewne napięcie w koalicji, to podejmuje działania nielojalne. Za nielojalność, za nieumiejętność współdziałania płaci się pewną cenę - podkreślił wicepremier.

Liga oburzona



- Odwołanie Daniela Pawłowca z funkcji sekretarza stanu w Urzędzie Komitetu Integracji Europejskiej uważamy za oburzające - powiedział wiceminister edukacji Mirosław Orzechowski na piątkowej konferencji. - Daniel Pawłowiec wielokrotnie zgłaszał zastrzeżenia do polityki zagranicznej, a ten list należy traktować jako głos w sprawie. Na taki list powinna być odpowiedź - dodał Orzechowski.

Wiceminister powiedział, że stanowisko Pawłowca podziela większość klubu LPR. Zauważył także, że w aneksie do umowy koalicyjnej Liga ma zapisane odrębne stanowisko w sprawie traktatu europejskiego.

Na pytanie, co dalej z koalicją, Orzechowski odpowiedział, że koalicja trwa. - I będzie trwała, dopóki to będzie koalicja wartości. Jeśli w sensie programowym nic się nie zmieni, to my zostaniemy w koalicji - dodał.

8 sierpnia Zarząd LPR zbierze się i zajmie polityczne stanowisko w sprawie dymisji Pawłowca.

cheko, kt, PAP, IAR
Gazeta.pl
27-07-2007

Biedni nie będą dziedziczyć emerytur z OFE

W trosce o budżet państwa niezamożnym kobietom mogą zostać całkowicie odebrane możliwości dziedziczenia emerytur po mężach. - To segregacja na biednych i bogatych - twierdzi część ekspertów.


Od kilkunastu dni trwa spór, czy emeryci będą mogli dziedziczyć po swoich współmałżonkach środki zgromadzone w Otwartych Funduszach Emerytalnych. Polacy wpłacili tam już 130 mld zł składek. Sposób, w jaki te pieniądze zmienią się w nasze emerytury, interesuje przede wszystkim kobiety wychowujące w domu dzieci (a więc nieopłacające składek). Jeśli po śmierci męża nie będą mogły odziedziczyć pieniędzy odkładanych przez niego w OFE, zostaną bez środków do życia.

Ale dziedziczenie emerytur to rozwiązanie kosztowne dla budżetu. Państwo będzie bowiem gwarantowało emerytom tzw. świadczenie minimalne (dziś jest to 597 zł). Jeśli uzbierane składki nie wystarczą na taką minimalną emeryturę, resztę państwo dopłaci z publicznej kasy. Konieczność dopłat jest bardzo prawdopodobna przy wprowadzeniu dziedziczenia emerytur po mężach jedynych żywicielach rodziny, którzy zarabiają poniżej średniej krajowej.

Wydawało się, że węzeł gordyjski - pozwolić na dziedziczenie (i narazić budżet na wydatki) czy nie pozwolić (i narazić się na utratę głosów wyborców) - przeciął w ubiegłym tygodniu szef specjalnego zespołu rządowego ds. ubezpieczeń emerytalnych wicepremier Przemysław Gosiewski. Zapowiedział on, że mąż będzie mógł podzielić się z żoną oszczędnościami z OFE w ramach tzw. emerytury małżeńskiej - niższej nawet o 30 proc. od emerytury pobieranej przez męża indywidualnie.

Aby budżet jednak zanadto nie stracił, zespół zaproponował, aby z emerytury małżeńskiej nie mogli skorzystać najubożsi, czyli wtedy, kiedy mężowi czy żonie po podzieleniu się kapitałem z małżonkiem wypadnie emerytura niższa niż świadczenie minimalne.

Osoby niezamożne w zamian za to mogłyby wybrać tzw. emeryturę gwarantowaną (również nieco niższą od indywidualnej). Żona po śmierci męża mogłaby korzystać z jego pieniędzy pod warunkiem, że od jego przejścia na emeryturę nie minęło więcej niż 10 lat. Teraz jednak, jak wynika z informacji "Gazety", rządowy zespół chce zlikwidować i tę możliwość!

- Potwierdzam, przy emeryturze z gwarantowanym 10-letnim okresem wypłat wprowadziliśmy podobne ograniczenia w dziedziczeniu jak przy emeryturze małżeńskiej - mówi nam Paweł Wypych, prezes ZUS i zastępca Gosiewskiego w rządowym zespole ds. ubezpieczeń. - Musimy chronić budżet państwa. Gdy komuś po wyborze świadczeń małżeńskich lub gwarantowanych wypadnie emerytura poniżej minimum, to państwo musiałoby dopłacać resztę - tłumaczy Wypych. - To zabezpieczenie przed sytuacją, kiedy ktoś popracuje zaledwie trzy lata (emerytura wypadnie mu wtedy na poziomie np. 100 zł) i chciałby, żeby na starość do emerytury dopłacało mu państwo.

- Takie dzielenie na biednych i bogatych jest niedopuszczalne. Tu musi być zachowana solidarność społeczna - oburza się Irena Wóycicka z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową. - Drugi filar [czyli OFE] podobnie jak pierwszy jest częścią ubezpieczeń społecznych, a nie przedsięwzięciem rynkowym. Państwo bierze odpowiedzialność za cały system, choćby wyznaczając wysokość składek.

Według Wóycickiej na całej tej sytuacji najbardziej ucierpią kobiety. Według szacunków IBnGR przeciętna emerytura kobiety może być niższa od emerytury mężczyzny nawet o połowę. Dlaczego? - Bo kobiety krócej pracują i mimo statystycznie lepszego wykształcenia mniej od mężczyzn zarabiają - przekonuje.

Jeremi Mordasewicz z PKPP Lewiatan, członek rady nadzorczej ZUS, uważa, że w przypadku wprowadzenia ograniczeń z dziedziczenia emerytur mogłaby skorzystać tylko co piąta polska rodzina, w której mężczyzna jest jedynym żywicielem rodziny. - Pozostałym 80 proc. będzie brakować kapitału do dzielenia - twierdzi ekspert.

Mimo to Mordasewicz popiera rozwiązanie zaproponowane przez rząd. - Żona nie zostanie bez środków do życia, bo dostanie rentę rodzinną - przekonuje. - Taka sytuacja jest uczciwsza. Będzie miała pełną świadomość, że żyje z pomocy państwa, a nie "niby" z oszczędności męża.

Eksperci ripostują, że kobietom będzie grozić ubóstwo, bo renty rodzinne, o których mówi Mordasewicz, będą bardzo niskie (wyliczenie tego jest jednak skomplikowane).

- W interesie kobiet rząd powinien stopniowo podnosić ich wiek emerytalny - twierdzi Wóycicka. Jej zdaniem przy wyliczaniu emerytury powinno się również uśrednić prognozowany czas jej pobierania. Dziś jest on krótszy dla mężczyzn i dużo dłuższy dla kobiet. - Inaczej różnice między emeryturami kobiet i mężczyzn jeszcze bardziej się powiększą - przekonuje Wóycicka.

Jak będą wypłacane emerytury z OFE

Dziś emerytury wypłaca tylko ZUS. Po 2009 r. oprócz świadczeń ZUS-owskich (tzw. I filar) Polacy będą dostawali też emerytury z kilkunastu otwartych funduszy emerytalnych (OFE, czyli II filar). Generalna zasada jest prosta - ile uskładasz, tyle dostaniesz. Jeśli zdecydujesz się na emeryturę indywidualną, w przypadku twojej śmierci nikt z krewnych nie odziedziczy zgromadzonego przez ciebie kapitału. Oprócz tego rząd wprowadził jednak:

• emeryturę gwarantowaną - w tym wariancie po śmierci emeryta np. rok po przejściu na emeryturę bliscy będą dziedziczyć jego świadczenie przez pozostały okres gwarantowany (ale nie może być on dłuższy niż 10 lat). Do dziedziczenia będzie można wyznaczyć dowolną osobę.

• emeryturę małżeńską - małżonkowie dostawaliby emeryturę równej wysokości będącej sumą tego, co zebrali mąż i żona. Małżeństwo mogłoby więc wybrać, czy woli, aby mąż pobierał 1,2 tys. zł, a żona 800 zł, czy woli emeryturę małżeńską, gdzie jedno i drugie dostanie po 1 tys. zł! Według rządowych wyliczeń może ona być nawet o 30 proc. niższa od indywidualnej.

Leszek Kostrzewski, Piotr Miączyński
Gazeta Wyborcza
27-07-2007