piątek, 3 sierpnia 2007

Wilkanowicz: PiS przyjęło środki, których nie powinno przyjąć

Sprawozdanie finansowe PiS zostało zakwestionowane przez PKW nie dlatego, że partia ta przyjmowała środki pochodzące z zakazanych przez ustawę źródeł, a dlatego, że je wykorzystywała - powiedział ekspert prawny PKW Miłosz Wilkanowicz.

Sekretarz generalny PiS Joachima Brudziński tłumaczył, że partia sama - podobnie jak w poprzednich latach - wskazała w swoim sprawozdaniu takie wpłaty. Pieniądze wpłacane z naruszeniem ustawy o partiach politycznych - mówił polityk PiS - trafiały na oddzielne konto i były zwracane wpłacającym lub przekazywane na konto Skarbu Państwa.

Zgodnie z ustawą o partiach politycznych, ugrupowanie nie może przyjmować środków finansowych pochodzących od cudzoziemców oraz wniesionych przez osoby prawne.

- Jeżeli były takie wpłaty, ale partia polityczna zwróciła je, albo na koncie miała wyższe saldo niż wynosiła suma wpłat, których nie powinno być, to można było przyjąć, że partia ta nie wykorzystała tych środków - podkreślił ekspert. Jednak w tym konkretnym (PiS) sprawozdaniu - zaznaczył - saldo było niższe aniżeli kwota wspomnianych wpłat i w związku z tym PKW nie mogła zinterpretować tych wpłat jako niewykorzystanych.

Państwowa Komisja Wyborcza odrzuciła również sprawozdanie SLD dotyczące źródeł pozyskania środków finansowych w 2006 roku.

Wilkanowicz zaznaczył, że o odrzuceniu sprawozdania finansowego partii politycznej nie decyduje np. wpłacenie na konto partii środków finansowych przez cudzoziemców lub osoby prawne, lecz przyjęcie tych wpłat.

Zgodnie z prawem, partia ma 30 dni na zwrot wpłaty zabronionej przez ustawę.

asz, PAP
Gazeta.pl
03-08-2007

Samoobrona: należy rozważyć wniosek do TK o delegalizację PiS

Według rzecznika Samoobrony Mateusza Piskorskiego, w związku z odrzuceniem przez PKW sprawozdania finansowego PiS, należy rozważyć wniosek do Trybunału Konstytucyjnego o delegalizację Prawa i Sprawiedliwości oraz zbadanie "kulisów funkcjonowania" tej partii.


- Rozumiem nerwowość Samoobrony. Wiadomo, że w tej chwili przed TK toczy się postępowanie w sprawie weksli, ono jest dosyć zaawansowane - w ten sposób zapowiedzi Samoobrony skomentował w Sejmie rzecznik PiS Adam Bielan. Jak ocenił, "pewnie dlatego posłowie Samoobrony pozwalają sobie na tego rodzaju złośliwości".

Sprawozdanie PiS dotyczące źródeł pozyskania środków finansowych w 2006 roku odrzucono z powodu przyjęcia przez partię środków finansowych pochodzących od cudzoziemców oraz od osób prawnych. PKW odrzuciła także sprawozdanie SLD.

Piskorski podkreślił na piątkowej konferencji prasowej w Sejmie, że PiS naraziło się na zarzut finansowania przez firmy, a ponadto było finansowane ze źródeł zagranicznych. - PiS czuje się ponad ustawą o partiach politycznych, ponad wszelkim obowiązującym w Polsce prawem - oświadczył.

"Prędzej czy później taki wniosek będzie złożony"

Jak ocenił, jest to "rażące naruszenie ustawy o partiach politycznych" i dlatego należy rozważyć skierowanie wniosku do TK w sprawie delegalizacji PiS i "kulisów funkcjonowania" PiS. - Liczymy, że Temida nie będzie ślepa na naruszanie prawa przez PiS- powiedział Piskorski.

Piskorski dodał jednocześnie, że "na razie Samoobrona nie rozważa złożenia takiego wniosku". - Ale prędzej czy później - jeśli potwierdzą się informacje PKW - taki wniosek zostanie złożony - zaznaczył.

Rzecznik Samoobrony zaznaczył, że PiS jest pierwszą partią w dziejach polskiej sceny politycznej, która naraziła się na zarzut finansowana ze środków pochodzących od firm. - Taki zarzut naraża każdą partię na zarzut działalności lobbistycznej - ocenił. Jako "rzecz niesłychaną" Piskorski określił też informację, że PiS była finansowana ze źródeł zagranicznych. - Nie wiemy z jakich krajów pochodziły pieniądze, w jakim celu cudzoziemcy przekazywali te pieniądze PiS i jakie mieli nadzieje wspierając PiS. To są sprawy do wyjaśnienia - ocenił Piskorski

az, PAP
Gazeta.pl
03-08-2007

PiS bierze się za dyplomację

Rząd ma gotowy projekt ustawy o służbie zagranicznej, który może przynieść rewolucyjne zmiany w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. - To będzie zmiana podobna do tej, jaka była w WSI: wszyscy stracą pracę, a propozycję powrotu do niej dostaną już tylko wybrani - mówi informator "Dziennika", który zapoznał się z projektem.


Według ustaleń gazety z resortu może odejść prawie 2 tysiące osób - przede wszystkim z placówek zagranicznych. Politycy PiS zapewniają, że chodzi im tylko o osoby, które kariery rozpoczynały w PRL.

W MSZ narasta napięcie. W momencie przeprowadzania reorganizacji pracownicy przestaną pełnić swoje funkcje. Do pracy powróci tylko część z nich, wszystko będzie zgodne z prawem, choć bez możliwości odwoływania się do sądów pracy. - Czytałem ten projekt i dokładnie tak jest - mówi osoba z kręgu Kancelarii Prezydenta. Sam projekt przygotowała kancelaria premiera pod osobistym nadzorem wicepremiera Przemysława Gosiewskiego.

Dlaczego potrzebne są zmiany w dyplomacji? - Bo ludzie, którzy funkcjonowali w okresie PRL w dyplomacji bądź w polityce zagranicznej, z jednej strony mają doświadczenie, ale z drugiej pewne nawyki, kontakty i zobowiązania, co może rodzić negatywne skutki dla polskiej polityki zagranicznej - wyjaśnia Adam Lipiński, minister w kancelarii premiera.

Inaczej to widzi prof. Bronisław Geremek. - Dostrzegam w tej kampanii, analogicznej do zastosowanej wobec WSI, coś porażającego - komentuje. Polityk Demokratów, były szef MSZ, zauważa, że od 1989 roku funkcję ambasadorów obejmowali ludzie spoza dyplomacji, niepowiązani z aparatem PRL. Według niego wymiana kadr trwała przez całe ostatnie 18 lat. - W tej chwili ten, kto mówi, że chce oczyścić służbę zagraniczną z PRL, opowiada bajki - mówi w rozmowie z "Dziennikiem" Geremek.

Z profesorem nie zgadza się jednak inny przedstawiciel opozycji, europoseł PO Bogusław Sonik. Sam pracował w MSZ w połowie lat 90. i uważa, że "wymiana kadr z okresu PRL była niewystarczająca". Dodaje, że chodzi zwłaszcza o stanowiska "średniego i technicznego szczebla". - Pamiętam taką rozmowę po zakupie przez jednego z "technicznych" samochodu. Fajna bryka - mówi jego kolega - a do bagażnika to by się dwóch Popiełuszków zmieściło - wspomina Sonik. I dodaje z przekonaniem: - Wszyscy ci, którzy zrobili kariery w okresie PRL, powinni odejść z MSZ.

Kiedy projekt zostanie przyjęty przez rząd? Wszyscy, których o to pytała gazeta, wzbraniali się przed określeniem terminu. - Nie ta pora - to najczęściej powtarzana odpowiedź. - To sprawa delikatna politycznie" - ocenia rozmówca "Dziennika" z kręgów Kancelarii Prezydenta. - Jeżeli koalicja lub większość rządowa przetrwa, to nowa ustawa może obowiązywać od 1 stycznia 2008 r. - mówi dyplomata związany z PiS.

az, PAP
Gazeta.pl
03-08-2007

MSZ: Polska odwoła się od wyroku ws. Parady Równości

Polska odwoła się od wyroku Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu w sprawie warszawskiej Parady Równości z 2005 roku - poinformował rzecznik MSZ Robert Szaniawski.


Jak dodał, wniosek w tej sprawie będzie złożony jeszcze dzisiaj. Od wyroku Trybunału można się odwołać w ciągu trzech miesięcy.

3 maja Trybunał uznał, że władze Warszawy naruszyły Europejską Konwencję Praw Człowieka, zakazując w 2005 roku przeprowadzenia Parady Równości.

Przeprowadzenia manifestacji zakazał ówczesny prezydent Warszawy Lech Kaczyński. Zakaz motywowany był względami bezpieczeństwa. Wobec zakazu przeprowadzenia Parady, środowiska gejów i lesbijek złożyły wnioski o zorganizowanie kilku wieców; ale także w przypadku części z nich wydano zakaz "ze względów bezpieczeństwa oraz przewidywanych utrudnień w poruszaniu się".

Sędziowie Trybunału jednogłośnie odrzucili jednak argumentację władz Warszawy i przyznali rację Fundacji Równości, która w grudniu 2005r. zaskarżyła zakaz do Strasburga.

Zbigniew Hołda: To dla mnie niepojęte

Decyzją MSZ jest zaskoczony prof. Zbigniew Hołda z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. "To dla mnie niepojęte. Wyrok Trybunału był oczywiście zasadny, bo doszło do złamania przez ówczesnego prezydenta Warszawy przepisów ustawy i konstytucji. Ten wyrok jest afirmacją praworządności" - podkreślił.

Przypomniał artykuł 43. Europejskiej Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności. Zgodnie z nim można się zwrócić w ciągu trzech miesięcy od daty wydania wyroku do tzw. Wielkiej Izby Trybunału o ponowne rozpatrzenie sprawy, ale w sytuacji wyjątkowej - "jeśli sprawa ujawnia poważne zagadnienie dotyczące interpretacji lub stosowania Konwencji i jej protokołów lub poważną kwestię o znaczeniu ogólnym".

"Moim zdaniem, nie ma więc podstaw do takiego wniosku. Trzeba odnieść się z szacunkiem do przepisów Konwencji, Trybunału i jego orzecznictwa" - powiedział.

"Władze stolicy złamały prawo do zgromadzeń"

Zdaniem Trybunału, władze stolicy złamały zagwarantowane w Europejskiej Konwencji Praw Człowieka prawo do zgromadzeń i pokojowego wyrażania poglądów, a także zakaz wszelkiej dyskryminacji i prawo do skutecznego środka odwoławczego.

- Jest całkowicie naturalne, że w zdrowo funkcjonującym społeczeństwie udział obywateli w procesie demokratycznym wyraża się w dużej części poprzez udział w stowarzyszeniach, w ramach których mogą oni integrować się z innymi i wspólnie realizować wspólne cele - przypomniał Trybunał.

Fundacja Równości wnosiła jedynie o stwierdzenie naruszenia Konwencji, nie żądając od Polski żadnych rekompensat.

Mimo zakazu, demonstracja ostatecznie odbyła się 11 czerwca 2005 roku. Wzięło w niej udział ponad 2,5 tys. osób. Potem decyzja prezydenta Warszawy w sprawie zakazu została uchylona przez samorządowe kolegium odwoławcze oraz - w trybie nadzoru administracyjnego - przez wojewodę mazowieckiego.

Skargę do Trybunału Praw Człowieka przygotowali prawnicy z Fundacji Helsińskiej.

asz, PAP
Gazeta.pl
03-08-2007

Postawi ministra przed Trybunałem w Strasburgu

Sprawą wanny Zbigniewa Wassermanna zajmą się sędziowie w Strasburgu. Wanda Gąsior, schorowana emerytka z Krakowa, wspierana przez Fundację Helsińską szuka sprawiedliwości przed Trybunałem Praw Człowieka. Występuje przeciwko ministrowi- koordynatorowi służb specjalnych i żąda od niego 10 tysięcy euro zadośćuczynienia - pisze "Super Express".


Skarga krakowianki została już wysłana. Niepokorna babcia nie składa broni, mimo że po przegranym procesie musiała przeprosić polityka za zniesławienie. - Nie można kogoś karać za mówienie prawdy - mówi licząc, że sprawiedliwość znajdzie za granicą.

Wanda Gąsior kłopoty ściągnęła sobie na głowę, gdy w 2003 i 2004 roku wysłała dwa listy do telewizji publicznej, zarzucając posłowi PiS Zbigniewowi Wassermannowi nieuczciwość. Gąsior twierdzi, że minister nie uregulował całej należności za willę, wybudowaną mu przez jej zięcia Janusza Dobosza. W sprawę zaangażowała się osobiście, gdyż pożyczyła zięciowi oszczędności na wypłaty dla robotników. Polityk oburzył się i zażądał przeprosin, a gdy tego nie zrobiła - skierował do sądu prywatny akt oskarżenia, zarzucając jej pomówienie.

W głośnym procesie za zamkniętymi drzwiami sąd zdecydował, że pani Wanda musi przeprosić na piśmie ministra. Gąsiorowa przeprosiła, ale uważa, że nigdy w stosunku do Wassermanna nie przekroczyła granic krytyki. - Ograniczając mi wolność wypowiedzi naruszono artykuł 10 Konwencji Praw Człowieka - spokojnie tłumaczy, kartkując 18-stronicową skargę.

Prof. Zbigniew Hołda z Helsińskiej Fundacji Obrony Praw Człowieka obrońca emerytki - uważa, że Wanda Gąsior działała w granicach chronionej przez prawo wolności wypowiedzi. - Sądy w Polsce nie chciały dostrzec, że jest informatorem mediów i bierze udział w debacie publicznej - mówi Hołda. Tego typu wypowiedzi są prawnie chronione. - Gdyby Trybunał nie zajął się tą sprawą, byłby to sygnał dla naszych polityków, iż można się posłużyć sądem karnym, by nie dopuścić do ich krytyki - dodaje profesor.

az, PAP
Gazeta.pl
03-08-2007

Czyszczenie "Wiadomości"

Z "Wiadomości", głównego dziennika TVP, odchodzą ci, którzy nie bali się głośno mówić, że program staje się propagandową tubą władzy


- Tą firmą rządzą politycy - mówi "Gazecie były już reporter "Wiadomości" Tomasz Lipko - prezes telewizji Andrzej Urbański na spotkaniu z nami powiedział, że jedyną formą protestu, jaką przewiduje, jest złożenie wymówienia. To złożyłem.

Lipko tłumaczy, że choć nie zajmował się polityką, nie mógł już dłużej udawać, że nie widzi politycznych nacisków.

Dziennikarze "Wiadomości" twierdzą, że o tym, co ma się ukazać w dzienniku, decyduje "polityczny komisariat", czyli szef Agencji Informacji Jarosław Grzelak, jego zastępca Patrycja Kotecka (ma nikłe doświadczenie telewizyjne, za to, jak mówią w "Wiadomościach", dobre układy w PiS) i szefowa "Wiadomości" Dorota Macieja. Dziennikarze mówią, że "komisariat" kieruje się kryteriami politycznymi: powołując się na racje stanu, pilnuje, by w dzienniku ukazywały się informacje nieszkodzące PiS.

W "Gazecie" opisywaliśmy kilka przypadków takich ingerencji w materiał, by jak najmniej szkodził partii rządzącej. Np. na wiosnę w relacji z pogrzebu Barbary Blidy, byłej posłanki SLD, która popełniła samobójstwo, gdy do jej domu wkroczyła ABW, kierownictwo "Wiadomości" zakazało puszczenia słów senatora Kazimierza Kutza, że Blidę "zabili ludzie o kamiennych sercach". Potem Kotecka razem z szefową "Wiadomości" próbowały ocenzurować kazanie abp. Michalika, który zganił PiS za podejście do ustawy antyaborcyjnej.

Do prawdziwej awantury doszło w czerwcu, w dniu, w którym policja zepchnęła z jezdni protestujące pod kancelarią premiera pielęgniarki. Macieja zażądała, by nie była to pierwsza informacja dziennika, bo TVP nie będzie pokazywać incydentalnej sprawy kilku pielęgniarek, które same nie wiedzą, czego chcą, a na dodatek to sprawa polityczna. Dziennikarze "Wiadomości" od razu zwrócili uwagę, że takich samych argumentów używa premier i liderzy PiS. Macieję wspierała Kotecka. Ale zespół wsparł wiceszef "Wiadomości" Grzegorz Kozak (wydawca z ponaddziesięcioletnim stażem) i dlatego materiał o pielęgniarkach ukazał się jako pierwszy. Od wtedy było jasne, że Kozak z "Wiadomości" będzie musiał odejść. I odchodzi. Nie jest już wiceszefem "Wiadomości" i wydawcą. Dowiedział się o tym przypadkiem, podczas urlopu. Dostał propozycję pracy w tworzonym kanale informacyjnym TVPInfo.

Po sprawie pielęgniarek doszło w "Wiadomościach" do buntu: redaktorzy i reporterzy poprosili o spotkanie prezesa Urbańskiego, chcieli, by - zgodnie ze swoimi obietnicami, składanymi po przyjściu do TVP - zatamował polityczne naciski. Ale Urbański stanął po stronie Maciei, Koteckiej i Grzelaka. Twardo zapowiedział, że to nie dziennikarze będą decydować o kształcie programu, a szefostwo. - Zrozumieliśmy, że Urbański popiera polityczny komisariat. I że teraz zaczną się czystki. I się zaczęły - komentują dziennikarze.

Gdy prezenter głównego wydania "Wiadomości" Marcin Leśkiewicz zapytał Urbańskiego, jak ma prowadzić program, skoro jest on nierzetelny, usłyszał, że w IV RP nie ma obowiązku prowadzenia "Wiadomości". Dwa tygodnie później Leśkiewicz z dnia na dzień został zwolniony, choć umowa wygasa mu w 2009 r.

Monika Sieradzka i Piotr Jaźwiński wydawcy "Wiadomości", którzy jak Grzegorz Kozak protestowali przeciwko politycznym naciskom, zostali już częściowo odsunięci od wydawania. Zastąpili ich nowi wydawcy, m.in. Rafał Kotomski, dziennikarz z Poznania, który jest sygnatariuszem apelu w obronie wiceprezesa PR Jerzego Targalskiego (słynie z obcesowego zachowania wobec podwładnych). To w "Wiadomościach" przygotowanych przez Kotomskiego nie było ani słowa o tym, że nowy minister rolnictwa Wojciech Mojzesowicz wystąpił w roli negatywnego bohatera w słynnym nagraniu Renaty Beger. Mojzesowicz, używając słów uważanych za obelżywe, usiłował nakłonić Beger do przejścia do PiS.

W "Wiadomościach" coraz więcej młodych twarzy - to niedoświadczeni dziennikarze z regionalnych ośrodków telewizyjnych bądź radiowych. - To nie gwarantuje, że "Wiadomości" będą programem robionym na przyzwoitym poziomie - mówią dziennikarze. Obawiają się, że tymi młodymi i niedoświadczonymi będzie łatwiej manipulować.

Grzelak, Kotecka i Macieja mają zakaz rozmów z prasą. W chwili zamykania tego wydania "Gazety" rzecznik TVP Aneta Wrona nie odpowiedziała na pytania o sytuację w "Wiadomościach". Wcześniej odmawiała odpowiedzi na pytania o naciski polityczne.

Agnieszka Kublik
Gazeta Wyborcza
03-08-2007

Grozi mu 10 lat za faul na szkolnym boisku

To był zwykły, szkolny mecz koszykówki, podczas którego zderzyło się dwóch zawodników. Jeden z nich w ciężkim stanie trafił do szpitala i tylko szybkiej interwencji lekarzy zawdzięcza życie. Drugiemu zarzucono, że sfaulował umyślnie. Stanął przed sądem. Może iść za kratki na 10 lat!

Sprawa ciągnie się już siedem lat. Podczas meczu w stołecznym liceum im. Jana Kochanowskiego Kamil z I klasy upadł po starciu pod tablicą z Rafałem z klasy III. Kamila przewieziono w ciężkim stanie do szpitala, gdzie stwierdzono u niego m.in. pęknięcie dwunastnicy. Życie uratowała mu natychmiastowa operacja.

Uczniowie z klasy Kamila oraz on sam twierdzili, że był to celowy atak kolanem w brzuch. Rafał mówił, że był to przypadek, co potwierdziła z kolei jego klasa. Rafał został jednak oskarżony przez prokuraturę z artykułu, który przewiduje karę od roku do 10 lat więzienia dla tego, "kto powoduje ciężki uszczerbek na zdrowiu". Oskarżyciele zarzucają mu, że działał celowo.

Sąd I instancji uniewinnił Rafała, bo uznał, że wypadek mieścił się w granicach "ryzyka sportowego". Oparł się przy tym na opinii biegłych, którzy stwierdzili, że każdy, kto uprawia sporty kontaktowe, musi się liczyć z kontuzją.

Wyrok ten podważył sąd II instancji. Polecił ponowną analizę opinii biegłych albo powołanie nowych. Proces rozpoczął się więc na nowo. Dziś zeznawał dyrektor liceum. Pedagog uważa, że faul był przypadkowy, a Rafał był zwykłym uczniem i nie sprawiał w szkole kłopotów.

Proces odroczono do września. Wtedy ma zeznawać nauczyciel wychowania fizycznego.

Andrzej Geller
Dziennik.pl
03-08-2007

Karta straszna, ale dlaczego?

Najpierw unijna Karta Praw Podstawowych miała wymusić homoseksualne małżeństwa, teraz - roszczenia wypędzonych


Dlaczego Polska na czerwcowym szczycie w Brukseli zastrzegła sobie możliwość nieprzystąpienia do Karty? Wczorajsza "Rzeczpospolita" podała nowy powód: rząd polski ma się obawiać roszczeń wypędzonych. Bo w Karcie jest zapis (art. 17), że nikt nie może być wywłaszczony, chyba że w interesie publicznym i za uczciwym odszkodowaniem. Tylko że niemal identycznie brzmi art. 21 polskiej konstytucji i art. 1 Pierwszego protokołu dodatkowego do Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. "Rzeczpospolita" przytacza wypowiedź Andrzeja Sadosia, który w kancelarii premiera odpowiada za politykę zagraniczną: "W przypadku niektórych zapisów dopiero wykładnia Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości może uzmysłowić krajom członkowskim, co przyjęły".

Ale w rozmowie z "Gazetą" min. Sadoś nie potwierdził, że rząd obawia się roszczeń wypędzonych po przyjęciu Karty: - Zespół prawników analizuje Kartę i projekt traktatu reformującego bez żadnych szczególnych wytycznych - zapewnił. Dodał, że zdaniem większości prawników ani Karta, ani traktat reformujący nie dają podstaw do roszczeń wypędzonych.

Kiedy o wyjaśnienie powodów nieprzystępowania do Karty zwróciła się komisja zagraniczna KK "Solidarności", dostała odpowiedź, że rząd obawia się narzucenia Polsce legalizacji małżeństw homoseksualnych. Taki powód podawali też premier, prezydent i minister spraw zagranicznych Anna Fotyga, choć Karta wyraźnie mówi, że kwestię małżeństw każde państwo reguluje wedle własnego uznania.

Nieoficjalnie mówi się, że prawdziwym powodem jest obawa, że z czasem Karta wymusi na Polsce wyższy poziom świadczeń socjalnych, w tym opieki zdrowotnej, i lepszą ochronę praw pracowniczych (publicznie mówił o tym marszałek Senatu Bogdan Borusewicz). - To, że wynajduje się ciągle nowe preteksty, żeby podważać Kartę, świadczy o tym, że rząd się jej boi i sam nie wie dlaczego - mówi Andrzej Adamczuk z Komisji Zagranicznej "S". Zapewnił, że "Solidarność" będzie konsekwentna w nakłanianiu rządu do przyjęcia Karty.

Ewa Siedlecka
Gazeta Wyborcza
03-08-2007

Zapłacimy za bezczynność na granicach

Co drugi funkcjonariusz Straży Granicznej od nowego roku nie będzie miał nic do roboty, ale zachowa pensję i przywileje - dowiaduje się DZIENNIK. Bo choć znikają kontrole na granicach z Niemcami, Czechami, Słowacją i Litwą, rząd nie planuje żadnych zmian kadrowych

Takiego przypadku Unia Europejska nie zna. Nawet najbogatsze państwa zachodnie skorzystały z przystąpienia do strefy Schengen, aby radykalnie ograniczyć wydatki na pilnowanie granic i odesłać pracowników straży do innych zajęć. Ale nie Polska. "Mogę zaręczyć, że żaden etat nie zostanie zlikwidowany, nikt też nie będzie się musiał przenosić" - zapewnia Justyna Szubstarska, rzeczniczka Straży Granicznej.

Zapłacą podatnicy. Na utrzymanie ośmiu tysięcy funkcjonariuszy, pilnujących dziś granic z krajami Unii, idzie blisko połowa budżetu Straży Granicznej, który sięga półtora miliarda złotych rocznie. Zaś inne instytucje porządkowe potrzebują ludzi z doświadczeniem w użyciu broni i tropieniu przestępców. W samej policji na obsadę czeka osiem tysięcy etatów - dokładnie tyle, ilu funkcjonariuszy granicznych będzie bezczynnie pobierało uposażenia. Samej Straży Granicznej brakuje też co ósmego pracownika - tyle że do pracy na przejściach z Białorusią, Ukrainą i Obwodem Kaliningradzkim, gdzie warunki są o wiele gorsze. Z powodu braków kadrowych nie można otworzyć nowych przejść granicznych, a na istniejących czeka się godzinami w kolejkach.

Od 1 stycznia każdy z nas będzie mógł w dowolnym miejscu przepłynąć wpław Odrę czy przejść na słowacką stronę Tatr. Co tam ma jeszcze robić Straż Graniczna? Po tym pytaniu Justyna Szubstarska przez dłuższą chwilę milczy. "Utworzą brygady, które mają łapać nielegalnych imigrantów w kilkudziesięciokilometrowym pasie granicznym" - rzuca wreszcie niepewnie. Ale zaraz też przyznaje, że nie słyszała o choćby jednym przypadku Niemca, który próbowałby nielegalnie przedostać się do Polski w poszukiwaniu lepszego życia.

To może kontrola bagażników aut przyjeżdżających z sąsiednich krajów UE? "Cała Unia do jeden rynek. Można przewozić wszystko i w każdej ilości" - ucina rzecznik unijnej Agencji Kontroli Granic Frontex Michał Parzyszek. A co z przemytem tytoniu? Różnice w cenie papierosów między Niemcami i Polską są ogromne. Tyle że to u nas są one trzy razy tańsze niż za Odrą. Jeśli więc przemyt będzie, to jest to zmartwienie Niemców, nie Polaków.

Wszystko wskazuje więc na to, że jedynym wytłumaczeniem decyzji rządu jest obawa przed reakcją związkowego lobby. "To nasze wielkie zwycięstwo" - zaciera ręce Jacek Zakrzewski, lider NSZZ funkcjonariuszy SG. "Ludzie się zakorzenili na zachodniej granicy. Wie pan, jaki to stres takie przenosiny? Większość żon strażników zapowiedziała, że się nie wyprowadzi, a taka rozłąka to recepta na rozwód. Zresztą sam pan rozumie - każdy woli być bliżej Berlina niż białoruskiego Mińska" - tłumaczy.

Pod zaniechaniem zmian kadrowych podpisał się szef MSWiA Janusz Kaczmarek, ale pierwszy na ten pomysł wpadł jego poprzednik z SLD Ryszard Kalisz. Dziś jest bohaterem w Straży Granicznej. "Niedawno jechałem pociągiem przez Słubice. Wszyscy strażnicy przyszli do mojego przedziału z podziękowaniami" - wspomina wzruszony.

"Kiedy byłem ministrem, obiecałem tym ludziom, że nie zapłacą za to, że Polska przystępuje do Schengen" - tłumaczy DZIENNIKOWI.

Powodów utrzymania straży po przystąpieniu do Schengen nie znalazł w przeszłości żaden kraj Unii. Francja co prawda utworzyła „ruchome brygady” mające m.in. zapobiec przemytowi narkotyków z Holandii. Ale znalazła w nich zatrudnienie tylko niewielka grupa funkcjonariuszy. Gdy znikały kontrole na granicy Niemiec z kolejnymi sąsiadami, władze w Berlinie najpierw przesunęły strażników tam, gdzie ruchu granicznego trzeba było jeszcze pilnować (czyli na Wschód), a potem całkowicie zlikwidowały Straż Graniczną (Grenzschutz), wcielając ją do policji. We Włoszech zatrudnieni w pilnującej granicy Guardia de Finanza też musieli zmienić zawód. Na przeprowadzkę na wschodnią granicę państwa lub poszukanie nowego zajęcia byli zresztą również skazani polscy celnicy, gdy w maju 2004 roku stali się niepotrzebni po przystąpieniu naszego kraju do Unii.

"W ramach strefy Schengen granice wewnątrz Unii przestają być granicami państw, a raczej upodabniają się do linii, dzielących województwa czy regiony" - tłumaczy Pietro Petrucci, rzecznik Komisji Europejskiej. Można je przekraczać w dowolnym miejscu. Nie ma też zasadniczo powodów, aby takiego obszaru w szczególny sposób pilnować. "A jeśli są nadzwyczajne przypadki, jak wtedy, gdy przywrócono kontrole między Francją i Włochami w czasie szczytu G8 w Genui, zajmuje się tym policja" - dodaje.

Jędrzej Bielecki
Dziennik.pl
03-08-2007

Duchowny zniknął z 230 tysiącami złotych

Proboszcz z Łowicza zabiegał o pieniądze na remont kościoła swojej parafii. Z pożyczki bankowej i od parafian uzbierał w sumie 230 tysięcy złotych, po czym... rozpłynął się w powietrzu. W ubiegłym roku widziano go w Anglii. Wkrótce prokuratura ma wydać za nim list gończy.

Ksiądz z parafii św. Ducha zapadł się niemalże pod ziemię. I jest bardzo wątpliwe, by do Polski wrócił dobrowolnie - grozi mu kara do 10 lat więzienia. Dlatego prokuratura rozważa wystąpienie o Europejski Nakaz Aresztowania.

Ksiądz Franciszek Augustyński zniknął wraz z 230 tysiącami złotych w maju zeszłego roku. Od jednego z pokrzywdzonych księży, ówczesny proboszcz pożyczył 10 tysięcy złotych na remont ołtarza głównego. Ponieważ część pieniędzy dostał z banku, znaczną część kredytu musiała spłacić łowicka kuria, która poręczyła pożyczkę.

Zrozpaczeni parafianie zorganizowali nabożeństwo w intencji "przebłagania za wszelkie zło i grzechy biskupów oraz kapłanów, znane i nieznane publiczne". Wzięło w nim udział niemal 200 księży oraz mieszkańcy Łowicza.

Filip Jurzyk
Dziennik.pl
03-08-2007

Urzędy nie są gotowe na e-podpis

MSWiA kończy nowelizację ustawy o e-podpisie, która ma wejść w życie w połowie 2008 roku. Część branży ją krytykuje, część uważa, że to krok do przodu w upowszechnieniu e-podpisu. Obecnie e-podpisów jest tylko nieco ponad 10 tys., a wartość tego rynku nie przekracza 1 mln zł.

Na złożenie drogą elektroniczną deklaracji podatkowej czy wniosku o wydanie paszportu trzeba będzie jeszcze trochę poczekać. W Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji kończą się dopiero prace nad nowelizacją ustawy o podpisie elektronicznym. We wrześniu gotowy projekt ma trafić do konsultacji i uzgodnień międzyresortowych.

- Jeśli wszystko pójdzie dobrze, ustawa będzie mogła wejść w życie w połowie przyszłego roku. To mój cel - mówi Grzegorz Bliźniuk, wiceminister w MSWiA, odpowiedzialny za informatyzację.

Nowela ma pomóc rynkowi

Zmiany zdaniem ministra mają uprościć procedurę wydawania certyfikatów oraz wpłynąć na szybszy rozwój rynku. Nowela ma ujednolicić standardy, według których wydawane są certyfikaty. Wprowadza też nowe definicje: podpisu zaawansowanego i zaawansowanego podpisu bezpiecznego. Precyzuje też definicję urządzeń do obsługi e-podpisu. Nowością będzie też możliwość złożenia podpisu przez osobę fizyczną w imieniu firmy lub instytucji, co dotychczas było skomplikowane - brakowało elektronicznej pieczęci przedsiębiorcy, co powodowało, że firma musiała kupić certyfikaty dla wszystkich uprawnionych do kontaktów z ZUS, ale jeśli ktoś uprawniony odszedł z pracy, pracodawca musiał kupować nową kartę.

- System będzie bardziej kompatybilny, na rynku powstanie większa konkurencja, firmom łatwiej będzie prowadzić interesy, a obywatelom - załatwiać swoje sprawy - tłumaczy Grzegorz Bliźniuk.

- Nowelizacja to dobry krok w kierunku upowszechnienia e-podpisu. Upraszcza wiele nazw i definicji i wprowadza ułatwienia dla firm - mówi Wacław Iszkowski, prezes Polskiej Izby Informatyki i Telekomunikacji.

Mało kto korzysta

Co można zrobić za pomocą e-podpisu?

- Zapłacić podatek dochodowy, składając zeznanie przez internet, śledzić swój rachunek w ZUS, złożyć podanie o dowód osobisty czy paszport, zdobyć wyciąg z ksiąg wieczystych - dodaje Grzegorz Bliźniuk.

To teoria. W praktyce jest to jednak o wiele bardziej skomplikowane - dziś każdy obywatel może bowiem korzystać z e-podpisu, ale mało kto to robi.

- Na prywatny użytek e-pod-pis kupili jak na razie nieliczni. Nie potrafię podać liczby, ale w KIR jest z pewnością kilkunastu, może kilkudziesięciu użytkowników, którzy mają certyfikat dla siebie. Ale to są naprawdę wyjątkowe przypadki. Wynika to przede wszystkim z możliwych zastosowań e-podpisu. Obecnie systemy informatyczne akceptujące e-podpis są tworzone pod firmy, a nie przeciętnego obywatela - mówi Robert Podpłoński, dyrektor Krajowej Izby Rozliczeniowej, jednego z trzech centrów certyfikacyjnych, działających na rynku.

Polskie urzędy miały być przygotowane do przyjmowania od nas dokumentów z e-podpisem już w połowie sierpnia ubiegłego roku. Ale Sejm uchwalił ustawę, przedłużającą ten termin do maja przyszłego roku. Powód? Zaledwie 10 proc. urzędów samorządowych było w stanie przyjąć e-podpisy.

Według różnych szacunków, w Polsce wydano dotychczas e-podpisy co najmniej 10 tys. osób, ale może ich być kilkanaście tysięcy.

- Użytkownikami są wyłącznie osoby fizyczne, bo tego wymaga prawo. Natomiast niemal wszystkie są kupowane przez pracodawców dla swoich pracowników. To na razie wszystko - dodaje Robert Podpłoński.

Wydają je trzy firmy - Krajowa Izba Rozliczeniowa, Unizeto i Państwowa Wytwórnia Papierów Wartościowych.

Spór o zalety nowej ustawy

Wartość tego rynku szacowana jest na kilkaset tysięcy złotych do maksymalnie 1 mln zł rocznie. Firmy liczą jednak, że r ynek znacznie powiększy się od lipca przyszłego roku - wtedy wszystkie firmy zatrudniające powyżej pięciu osób, przekazując dokumenty do ZUS, będą musiały korzystać z bezpiecznego podpisu elektronicznego.

Firmy działające na rynku uważają jednak, że nie można spodziewać się, że po wej- ściu przygotowywanej przez MSWiA nowelizacji Polacy nagle ustawią się w kolejkach po własny e-podpis.

Robert Podpłoński z KIR uważa wręcz, że nowelizacja może rynkowi zaszkodzić.

- Są w niej wady, zmiany na gorsze i wiele zapisów wątpliwych prawnie. Wiele propozycji spowoduje wzrost ryzyka biznesowego dla centrów certyfikacyjnych. Wszystkie te wady skutkowałyby znacznymi kosztami po stronie administracji oraz sektora prywatnego i często wymagałyby zmian jeszcze wielu ustaw - dodaje.

- Rozwój rynku e-podpisu na masową skalę zależy w dużej mierze od sektora publicznego - wyjaśnia Marek Barszczyński, kierownik działu sprzedaży Sigillum PCCE (Polskie Centrum Certyfikacji Elektronicznej).

- Obecnie obserwujemy duży nacisk na informatyzację urzędów. Największe szanse stwarzają takie projekty jak Płatnik, w którym zwykły certyfikat zostanie zastąpiony kwalifikowanym, oraz narzędzia, z których będą mogli korzystać wszyscy obywatele, np. e-PUAP czy e-Deklaracje.

Co rozwinie rynek

Zdaniem Jarosława Jabłonowskiego, współwłaściciela firmy Waja, zajmującego się świadczeniem rozwiązań informatycznych dla administracji publicznej, rozwój rynku blokują trzy rzeczy: brak edukacji społeczeństwa, wysoka cena e-podpisu (od 300 do 500 zł) oraz brak usług, czyli powodu, dla którego warto mieć e-podpis.

- Podpis elektroniczny stanie się masowy, jeśli będzie dostępny za darmo albo bardzo tanio, a zarabiać będzie się na usługach z nim związanych, np. e-płatność, e-faktura, e-bankowość. Gdyby obywatel czy firma mogli, korzystając z podpisu, załatwić wszystkie formalności w urzędzie skarbowym, ZUS-ie czy gminie, wówczas pojawiłby się popyt - podkreśla.

Dodaje, że przy zmianie modelu na usługowy, dopuszczającego zarabianie na usługach, oprócz centrów certyfikacji, na zyski liczyć będą mogły firmy usługowe zajmujące się e-płat-nościami, e-fakturą czy e-admi-nistracją.

Jak kupić e-podpis?

Podpisując umowę z firmą wydającą certyfikaty, otrzymuje się kartę kryptograficzną, odpowiednie klucze. Kartę instaluje się później na komputerze, a przez internet ze strony certyfikatora ściąga się odpowiednią aplikację, pozwalającą na stosowanie podpisu. Można podpisać nim wszystko - od zdjęcia, po dokument w dowolnym formacie. Potem można go wysłać do innej osoby, która dzięki podpisowi może sprawdzić autentyczność dokumentu. Podobnie jak my, musi jednak zainstalować odpowiednią aplikację.

Opinia

Maciej Witkowski, wicedyrektor biura sprzedaży mBanku

Są co najmniej dwa obszary, gdzie e-podpis mógłby bardzo ułatwić życie klientom. Pierwszy z nich to zawarcie pierwszej relacji z bankiem (najczęściej rachunek bieżący). Dziś trwa to z reguły kilka dni. Są natomiast sytuacje, kiedy rachunku potrzebujemy od razu. W przypadku użycia podpisu elektronicznego proces otwarcia rachunku mógłby zostać praktycznie w całości zautomatyzowany, co pozwoliłoby na skuteczne otwarcie rachunku, np. o godzinie 23.

Drugi obszar to procesy kredytowe, gdzie obecnie klient musi pojawić się w banku osobiście, aby złożyć własnoręczne podpisy na dokumentach. Dzięki upowszechnieniu się e-podpisu liczba kontaktów klienta z pracownikiem banku w procesie kredytowym mogłaby zostać istotnie zmniejszona.

Michał Fura
Gazeta Prawna
03-08-2007

PiS obciąża moralnie Leppera

Wilkowi nie podoba się szczekanie psa, ale się go nie boi - mówi "Gazecie" o wypowiedziach byłych działaczy Samoobrony wiceszef partii Janusz Maksymiuk.


Trwa medialny festiwal, który ma pokazać, że Andrzej Lepper nie kontroluje już swojej partii i zaraz może mieć kłopoty z prawem. Byłych działaczy Samoobrony można zobaczyć w mediach częściej, niż Dodę Elektrodę. Brylują w prasie, nie wychodzą z telewizji. Jako "dobrze poinformowani" o sytuacji w Samoobronie wieszczą: - Od Leppera odejdzie 70 proc. posłów (b. senator Sławomir Izdebski), - Przy Lepperze zostanie 15 osób, klub będzie się nazywał Samoobrona Odrodzenie (poseł Alfred Budner), - Większość posłów pokaże Lepperowi gest Kozakiewicza (europoseł Ryszard Czarnecki).

Ile jest prawdy w tych deklaracjach? Nie wiadomo. Podobne zapowiedzi padały rok temu, kiedy PiS po raz pierwszy próbował rozbić Samoobronę. Skończyło się na tym, że kilku posłów Samoobrony musiało dokooptować grupę uciekinierów z LPR i niezrzeszonych, żeby w ogóle założyć klub. Teraz sytuacja może być inna, bo Lepper jest w większych opałach. PiS jest zdecydowany na jego "odstrzał" i wciąż przypomina, że może być z nim źle. - Tam są fragmenty poważnie obciążające Andrzeja Leppera - mówi we wczorajszym "Fakcie" Jarosław Kaczyński o aktach w sprawie afery "praca za seks" (opisanej przez "Gazetę"). Po południu o zeznaniach obciążających Leppera opowiadał dziennikarzom Marek Suski (PiS), szef sejmowej komisji regulaminowej, która zajmuje się materiałem nadesłanym przez prokuraturę. - Poseł Łyżwiński zajmował się dystrybucją usług seksualnych, a Andrzej Lepper był jednym z klientów. Ponad 30 tomów akt z postępowania zawiera liczne zeznania świadków obciążające Łyżwińskiego i Leppera. Akta przygotowywane pod kątem oskarżenia posła Łyżwińskiego nie obciążają Leppera procesowo, ale na pewno moralnie - mówił w TVN 24 Marek Suski.

Premier we wspomnianym wywiadzie mówi wprost: "Działacze Samoobrony muszą odpowiedzieć na pytanie - czy ich partia to tylko Andrzej Lepper, czy formacja, która ma plany na przyszłość?".

Za wcześnie jednak przesądzać, ile osób odejdzie z Samoobrony. Sprawa może rozstrzygnąć się dopiero na posiedzeniu Sejmu 22 sierpnia. A przeciąganie liny trwa. - Rozmawiamy z ludźmi Samoobrony. Praktycznie ze wszystkimi poza Lepperem i Czarneckim - mówi nam polityk PiS. Na co mogą liczyć, gdyby się zbuntowali przeciw Lepperowi? - Na dwa lata spokojnej kadencji - odpowiada nasz rozmówca. Pytany o konkretne frukta - stanowiska, miejsca na listach PiS - mówi, że "każdy przypadek należy rozpatrywać indywidualnie".

Liderzy Samoobrony nie chcą komentować tej ofensywy. Przeliczą siły w niedzielę. Wiceszef partii Janusz Maksymiuk: - Umówiliśmy się, że do niedzieli nie rozmawiamy o koalicji. Będzie Rada Krajowa, wysłaliśmy zaproszenia do posłów. Wszystko się wyjaśni. Rzecznik Samoobrony Mateusz Piskorski: - Dlaczego ci ludzie mieliby rozbić Samoobronę, skoro przed rokiem im się to nie udało?

• W sprawie koalicji odezwał się szef LPR Roman Giertych. - W przyszłym tygodniu będzie Zarząd Główny Ligi Polskich Rodzin, który będzie rozmawiał o przyszłości koalicji - powiedział PAP. Wcześniej chciałby porozmawiać z Andrzejem Lepperem i Jarosławem Kaczyńskim. Pytany o pomysł PiS, by to on przejął władzę nad LiS, Giertych odpowiada, że chce dotrzymać zobowiązań wobec Samoobrony. „Dla nas dużą wartością jest budowanie nowej formacji, jaką jest LiS” - oświadczył

Dominik Uhlig, Wojciech Szacki
Gazeta Wyborcza
03-08-2007

Obwodnica Augustowa przez Rospudę to najgorsza opcja

Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad nie ujawniła wyników ekspertyzy, którą sama zamówiła - dowiedział się DZIENNIK. Według ekspertów z firmy Scott Wilson przebieg trasy Via Baltica przez Rospudę nie jest optymalny. Droga powinna przebiegać przez Łomżę i omijać chronione torfowiska wokół Augustowa.

Paneuropejski Korytarz Transportowy, zwany Via Baltica, to projektowana trasa szybkiego ruchu łącząca kraje południowej i zachodniej Europy przez Polskę z krajami bałtyckimi i prowadząca aż do Helsinek. W Polsce rolę korytarza pełnią teraz dwie drogi: nr 8 - z Warszawy przez Białystok do Suwałk oraz nr 61 - z Warszawy przez Łomżę do Suwałk. Obie wąskie, kręte, niebezpieczne.

Ma je zastąpić droga ekspresowa, której fragmentem jest obwodnica Augustowa przez Dolinę Rospudy. I to ona właśnie budzi protesty ekologów, bo w rejonie tego miasta miałaby przecią torfowiska objęte unijnym programem Natura 2000.

GDDKiA twardo obstaje, że ta lokalizacja jest najlepsza - i dla ludzi, i dla środowiska. Tymczasem eksperci z międzynarodowej firmy konsultingowej Scott Wilson, której Generalna Dyrekcja zleciła w 2005 r. zbadanie, jaki wariant Via Baltica jest najbardziej uzasadniony społecznie, ekonomicznie i przyrodniczo, dowiedli, że ten obecnie forsowany wcale optymalny nie jest. Więcej: jest jednym z najgorszych. "Scott Wilson przebadał 40 wariantów drogi ekspresowej łączącej Warszawę z granicą litewską w Budzisku i wyłonił trzy najkorzystniejsze" - mówi DZIENNIKOWI prof. Andrzej Kraszewski z Wydziału Inżynierii Środowiska Politechniki Warszawskiej. "Żaden z nich nie wiedzie przez Białystok, a więc i przez Dolinę Rospudy" - dodaje.

Wyniki ekspertyzy firmy Scott Wilson, do których dotarł „Dziennik”, jednoznacznie wskazują najlepszy przebieg trasy: Warszawa – Pułtusk (albo Ostrów Mazowiecka lub Ostrołęka) – Ostrołęka – Łomża – Suwałki – Budzisko. Analizę opracowaną przez brytyjską firmę GDDKiA ma od listopada 2006 r. Drogowcy nie przyjęli jej do wiadomości. Dlaczego? "Badania zrobili, bo tak im nakazuje prawo unijne, ale wciąż upierają się przy swoim, chociaż wszyscy dookoła mówią, że jest alternatywy dla lansowanej przez nich trasy" - twierdzi prof. Janina Pijanowska, przewodnicząca Państwowej Rady Ochrony Przyrody.



Rzecznik GDDKiA Andrzej Maciejewski przyznaje, że jego firma nie zaaprobowała ekspertyzy Scott Wilson oraz że nakazała jej korektę. Dlaczego? Bo brakowało analiz środowiskowych, czyli wpływu inwestycji na przyrodę. Te analizy w tej chwili powstają. Kamila Kostkowska, rzeczniczka Scott Wilson: "W następny piątek będą gotowe. Niestety bez zgody GDDKiA nie możemy ich ujawnić" - dodaje.

Co się stanie, jeśli wariant przez Rospudę zostanie jednak ostatecznie oceniony negatywnie? "Jeśli Scott Wilson nie ugnie się pod presją zleceniodawcy i okaże się, że obecnie budowana trasa to złe rozwiązanie, zapewne Generalna Dyrekcja uczyni wszystko, by podważyć wyniki studium" - przypuszcza prof. Kraszewski. Dla Komisji Europejskiej byłby to bowiem najmocniejszy dowód na to, że Europejski Trybunał Sprawiedliwości powinien natychmiast wstrzymać inwestycję pod Augustowem.

Zapytaliśmy ministra transportu Jerzego Polaczka, czy wie o badaniach zleconych przez GDDKiA. "Nie znam tego materiału" - odparł. Po czym stwierdził: "Dla mnie wiążąca jest konstrukcja zapisana w decyzji Parlamentu Europejskiego, która mówi o przebiegu Via Baltica przez Białystok". Maciej Muskat z Greenpeace: "Uważam za karygodne, że wcześniej opinia publiczna nie poznała wyników badań Brytyjczyków" - komentuje. Sam jest zaskoczony, że taka analiza powstała. Zieloni nie mieli o niej pojęcia.

Czy augustowianie odpuściliby sobie walkę z ekologami, gdyby miasto uwolniono od tirów, budując Via Balticę przez Łomżę? "Augustów to miasto turystyczne i nam zależy, żeby turyści mieli tu dobry dojazd" - twierdzi burmistrz Leszek Cieślik. "Nam zależy na dobrej drodze szybkiego ruchu do Warszawy, ale bez tirów" - dodaje.

Izabela Marczak
Dziennik.pl
02-08-2007