czwartek, 2 sierpnia 2007

Ośla ławka u Fotygi

Piszą notatki służbowe, często sami dla siebie. Przychodzą do pracy, choć nikt ich nie potrzebuje. Najwięksi fachowcy, których w MSZ nikt nie słucha


Nie chodzi o klub emerytowanego dyplomaty, ale oślą ławkę polskiego MSZ, na której siedzą doświadczeni dyplomaci, b. ministrowie czy wiceministrowie. Z różnych powodów popadli w niełaskę władzy. Żaden inny kraj w Europie nie pozwoliłby sobie na lekceważenie takich osób. W Polsce zaś pozwala sobie na to partia, której kadrowa ławka - jeśli chodzi o politykę zagraniczną - jest właściwie pusta. I szefowa MSZ z tej partii, która ma kłopoty z obsadzeniem właściwymi ludźmi ambasad w krajach kluczowych dla polskiej polityki zagranicznej, np. we Francji, Włoszech czy w Hiszpanii.

Fachowiec w MSZ towarzysko

Określenie "ośla ławka" wymyślił podobno b. szef MSZ Stefan Meller na urodzinach innego b. szefa dyplomacji Władysława Bartoszewskiego. Zresztą dyplomaci z salonu odrzuconych przez PiS trzymają się razem. Łączy ich solidarnościowa przeszłość, chęć służenia krajowi i często niechęć wobec tego, co dzieje się w polskiej polityce. No i jeszcze coś - niemal wszyscy stracili swe poprzednie stanowiska MSZ w atmosferze niedomówień, bez jasno postawionych zarzutów, często podejrzewani o nielojalność. Teraz większość z nich pracuje na stanowisku referentów. Wszyscy pobierają pensje, ale bez dodatków funkcyjnych.

Kierownictwo MSZ nie ma wobec nich wygórowanych oczekiwań. I gdyby nie fakt, że chodzi o fachowców, których kwalifikacje marnują się, można by powiedzieć, że PiS zafundował im przymusowe wakacje. Dziekan oślej ławki Stefan Meller ze stanowiska szefa MSZ rządu PiS odszedł sam w maju 2006 r. na znak protestu po wejściu Andrzeja Leppera do rządu. Zachował etat w MSZ - pracuje w departamencie Europy Wschodniej, zajmując się oficjalnie stosunkami ormiańsko-tureckimi. Do MSZ przychodzi właściwie towarzysko, gdyż został zwolniony z obowiązku przychodzenia do pracy.

Również z własnej woli ze stanowiska wiceministra w MSZ zrezygnował jesienią 2006 r. Stanisław Komorowski - fizyk, dyplomata, były ambasador w Hadze i Londynie. Przestał być ministrem, bo jak tłumaczył "Gazecie", jako podsekretarz stanu nie czuł się komfortowo w ówczesnej sytuacji politycznej. Mógłby być doskonałym ambasadorem w niemal każdej stolicy Europy, a jest szeregowym pracownikiem w departamencie Azji i Pacyfiku (którego był kiedyś dyrektorem). Oficjalnie odpowiada za stosunki Europy z Azją, ale na korytarzach MSZ wszyscy wiedzą, że to fikcja.

Nieoficjalnie wiadomo, że prezydent Lech Kaczyński ma za złe Komorowskiemu, że podał się do dymisji na łamach "Gazety " (pierwsi napisaliśmy o jego decyzji). Dlatego miał usłyszeć od Kaczyńskiego, że dopóki on jest prezydentem, Komorowski nie wyjedzie na żadną placówkę.

Zniknąć z oczu minister

Przedłużeniem oślej ławki stało się archiwum MSZ, którego budynki mieszczą się w innej części Warszawy niż centrala na al. Szucha. Na korytarzach centrali mówi się, że obecne kierownictwo zsyła tam ludzi, których minister Fotyga nie chce oglądać na oczy. Szefem archiwum został właśnie Henryk Szlajfer, zwolniony jesienią 2006 r. ze stanowiska dyrektora departamentu Ameryki Północnej w atmosferze podejrzeń o kłamstwo lustracyjne.

Szlajfer, były opozycjonista i uczestnik Marca '68, miał zostać ambasadorem w USA, lecz w czerwcu 2005 r. publicznie pojawił się zarzut, że współpracował z SB. Szlajfer zaprzeczył i chciał oczyszczenia przed sądem lustracyjnym. Ale sąd odmówił, ponieważ nie pełnił funkcji podlegającej lustracji. Sprawy nie wyjaśniono do dzisiaj, a umiejętności i doświadczenie Szlajfera zamknięto w archiwum.

Na oślej ławce przeczekuje też Paweł Dobrowolski, b. dyrektor departamentu systemu informacji, rzecznik prasowy MSZ za czasów Mellera i b. ambasador w Ottawie. Dyrektorem przestał być w oku cyklonu tzw. afery kartoflanej (w lipcu 2006 r. niemiecki dziennik "tageszeitung" nazwał prezydenta Kaczyńskiego kartoflem). Winą Dobrowolskiego było to, że ten tekst umieszczono na ogólnodostępnej stronie internetowej MSZ w przeglądzie prasy piszącej o Polsce. Dziś tej strony już nie ma, a Dobrowolski to szeregowy pracownik departamentu, którego wcześniej był dyrektorem. Ale tylko na papierze - w rzeczywistości nikt nic od niego nie potrzebuje.

Przeciek i nie ma wiceministra

Szczególnym przypadkiem jest Ryszard Schnepf, b. sekretarz stanu i doradca ds. międzynarodowych premiera Kazimierza Marcinkiewicza. Do dymisji został zmuszony w maju 2006 r. Oficjalnie dlatego, że, jak sam mówił, "tworzona przez niego koncepcja włączenia w projekt budowy gazociągu bałtyckiego krajów Unii Europejskiej, w tym Polski, nie znalazła uznania u jego przełożonych; a sam jej pomysł został niefortunnie upubliczniony". Nieoficjalnie wiadomo, że został kozłem ofiarnym - powiedział wcześniej coś, co miał ogłosić publicznie Marcinkiewicz, na co nie chcieli zgodzić się bracia Kaczyńscy.

Schnepf chciał być ambasadorem w Madrycie (zna hiszpański i hiszpańską scenę polityczną) albo w którymś z krajów Ameryki Łacińskiej (był ambasadorem w Urugwaju). Nie ma szans, podpadł kiedyś wpływowemu dziś w MSZ kontrowersyjnemu biznesmenowi z Urugwaju Janowi Kobylańskiemu. Na otarcie łez dla Schnepfa stworzono w MSZ samodzielne stanowisko ds. problemów globalnych. Koledzy z MSZ żartują z niego, że "walczy z ptasią grypą". W przerwach walki z globalnymi zagrożeniami wykłada iberystykę.

Na oślą ławkę został zepchnięty wiceminister MSZ Witold Sobków. W październiku ten doświadczony dyplomata i b. ambasador w Irlandii został wiceszefem MSZ odpowiedzialnym za sprawy europejskie. Ale jego kontakty z minister Fotygą nie układały się najlepiej. Więc w grudniu Sobków przestał być wiceministrem. MSZ posłużył się przeciekiem do jednego z dzienników, który napisał, że rzekomo ma kłopoty z tzw. dopuszczeniem ABW do dokumentów niejawnych. Sobków temu zaprzeczył, ale Fotyga poprosiła ABW o dokładne sprawdzenie b. wiceministra.

W końcu ABW ustaliło, że Sobków jest czysty jak łza, ale do łask nie wrócił. Został szeregowym pracownikiem departamentu strategii i planowania polityki zagranicznej. Czasami wyjeżdża na różne zagraniczne konferencje i seminaria. Sam narzucił sobie dyscyplinę pracy - postanowił pisać dwie analityczne notatki tygodniowo, by nie wyjść z formy. Jako italianista byłby doskonałym kandydatem na ambasadora w Rzymie, a MSZ nie ma kogo tam posłać.

Jacek Pawlicki
Gazeta Wyborcza
02-08-2007

O przyznaniu wizy USA decyduje humor konsula

Jeśli mniej niż 10 procent Polaków będzie otrzymywało odmowę wyjazdu do USA, amerykańskie wizy zostaną dla nas zniesione. Ale spełnienie tego warunku może potrwać wiele lat, bo zależy to tylko i wyłącznie od konsulów USA - pisze DZIENNIK.

W zeszłym roku co czwarty Polak, który chciał wyjechać do USA, musiał pozostać w domu. Przesłany przez Kongres do Białego Domu projekt reformy polityki wizowej zakłada tymczasem, że do programu visa waiver mogą przystąpić jedynie te państwa, gdzie amerykańscy konsulowie w przynajmniej 90 procentach przypadków przyznają wizy. Prezydent Bush podpisze go jeszcze w tym tygodniu.

W zgodnej opinii ekspertów nasz kraj ten warunek mógłby spełnić szybko. Z powodu załamania kursu dolara i otwarcia rynków pracy w Europie Zachodniej wyjazd do USA za pracą na czarno przestaje się bowiem opłacać. Amerykańscy konsulowie mają więc coraz mniej powodów do odmowy przyznania wiz. Od dwóch lat liczba wyjeżdżających do Ameryki z tego powodu wręcz spada: w 2005 roku było ich 129 tysięcy, rok później już o 8 tysięcy mniej. "W tym roku spadek będzie jeszcze większy" - zapowiada amerykańska konsul w Krakowie Susan Parker-Burns.

Amerykanie pozostają jednak równie niechętni wobec wyjeżdżających Polaków jak dawnej. O ile w 2005 roku wiz do Stanów nie otrzymało aż 25,4 procent chętnych, o tyle rok później było ich jeszcze więcej: 25,8 procent. Ten rok, ostrzegają amerykańscy konsulowie, nie będzie lepszy.

Przewodniczący komisji spraw zagranicznych Sejmu Paweł Zalewski uważa, że w USA nie zauważono, iż od 1990 roku Polska przestała być biednym krajem, który ledwo wyrwał się z komunizmu. Polscy pracownicy placówek dyplomatycznych USA potwierdzają: decyzje amerykańskich konsuli są najczęściej uznaniowe, bez większego związku z rzeczywistą sytuacją petentów.

"Radzę przyjść w piątek, bo przed weekendem Amerykanie mają lepszy humor. Dobrze też, kiedy za oknem jest ładna pogoda. No i warto ładnie się ubrać, choć jeden konsul woli wypastowane buty, a drugi większy luz" - radzi tym, którzy chcą złożyć podanie o wizę, jeden z Polaków zatrudnionych w konsulacie USA w Warszawie.

Po wejściu do budynku decyzja zapada błyskawicznie. W ciągu roku amerykański konsul przeprowadza statystycznie około 10 tysięcy rozmów z kandydatami do wyjazdu do Ameryki. Na każdą poświęca minutę, najwyżej dwie. "Trzeba w tym czasie przekonać nas o dwóch rzeczach: że nie przekroczy się terminu pobytu ustalonego w wizie (6 miesięcy) i nie podejmie pracy" - mówi DZIENNIKOWI Susan Parker-Burns.

Jak to zrobić w parę chwil? Większe szanse mają starsi niż młodsi, zamężni niż kawalerowie i panny, bo tych pierwszych, wedle wyczucia Amerykanów, "łączą słabsze więzi z rodzinnym krajem". Dobrym argumentem czasami okazuje się wysokopłatna praca i własnościowe mieszkanie.

"Ci, którzy przyjeżdżają z okolic Łomży czy Rzeszowa, mają natomiast na starcie marne szanse, bo u urzędników USA utrwaliło się przekonanie, że wielu z nich ląduje na nielegalnych budowach Chicago czy nowojorskiego Greenpointu" - twierdzą nasi polscy rozmówcy w amerykańskiej ambasadzie.

Jedno jest pewne: bliskie związki polityczne Polski z USA okupione udziałem w interwencji w Iraku i Afganistanie nie mają najmniejszego znaczenia przy przyznawaniu wiz. "Obowiązują nas identyczne kryteria i procedury na całym świecie, czy to w Polsce, czy w Syrii" - przekonuje Susan Parker-Burns.

Czy amerykańscy konsulowie trafnie wyłapują potencjalnych nielegalnych imigrantów? Tego nikt nie wie. W Stanach Zjednoczonych nie ma bowiem systemu rejestrującego wyjeżdżających z kraju. Co prawda każdy powinien w chwili opuszczenia Ameryki pozostawić specjalne druki I-94. Jednak służby imigracyjne USA nie dbają o wyegzekwowanie tego obowiązku, a karty tych, którzy oddali je przy wyjeździe z Ameryki, trafiają do magazynów w Puerto Rico i nigdy nie są wprowadzane do baz komputerowych.

Brak więc danych o tym, ilu Polaków przekroczyło dozwolony czas pobytu lub podjęło nielegalną pracę. Co prawda projekt ustawy emigracyjnej zakłada, że Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego zbuduje w ciągu roku system kontroli wyjazdów. Ale mało kto wierzy, że się to uda: niespełnione zapowiedzi w tej sprawie regularnie powtarzają się od zamachów z 11 września 2001 roku.

Postawa Amerykanów coraz bardziej irytuje naszych polityków. "Będziemy apelować do Departamentu Stanu, aby nakazał konsulom przeprowadzanie obiektywnej oceny podań Polaków występujących o wizy. Sam George Bush obiecał przecież prezydentowi Kaczyńskiemu współpracę w tej sprawie" - zapowiada Paweł Zalewski (PiS).

Bronisław Komorowski (PO) chce z kolei powołać zespół do zbadania kilkuset przypadków osób, którym odmówiono wjazdu do USA. "W ten sposób łatwo udowodnimy, że ci ludzie wcale nie chcieli złamać amerykańskiego prawa" - twierdzi wicemarszałek Sejmu.

Jędrzej Bielecki
Dziennik.pl
02-08-2007

Rząd buduje drogi głównie na papierze

Nowych dróg przybywa jak na lekarstwo. Lepiej rządowi wychodzi konstruowanie drogowych planów - w ciągu półtora roku rząd zwiększył plany budowy dróg ekspresowych z 1,6 tys. do 2,8 tys.km - o ponad 1200 km!


W tym roku kierowcy dostaną tylko 50 km nowych dróg ekspresowych. Do tego dojdą wykonane w standardzie dróg ekspresowych obwodnice Międzydrojów, Gorzowa Wielkopolskiego, Międzyrzecza, Oleśnicy i Garwolina o łącznej długości ok. 46 km - wynika z informacji Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad. W sumie przybędzie nam niespełna 100 km dróg ekspresowych, które budowano od wielu lat. Na przykład budowę 28 km drogi S-1 z Bielska-Białej do Cieszyna zaczęto już w 2002 r., a prace przy obwodnicy Oleśnicy ruszyły w 2003 r.

Jeszcze większa mizeria jest z autostradami. W tym roku GDDKiA zamierza oddać do eksploatacji tylko... osiem kilometrów autostrady A6 z Klucza do Kijewa w pobliżu Szczecina.

Ale za to jak na drożdżach rosną rządowe plany budowy dróg, szczególnie dróg ekspresowych.

Najpierw minister transportu Jerzy Polaczek zapowiedział, że sieć dróg ekspresowych w Polsce wydłuży się z 261 km w 2006 r. do 1,8 tys. km w 2013 r. Tak ambitną rozbudowę sieci dróg ekspresowych planowano w dużej mierze finansować z dotacji, jakie dostaniemy z budżetu UE na lata 2007-13.

Nie minął rok i już rząd podniósł poprzeczkę. Wiosną tego roku, kiedy rząd przyjął już program inwestycji drogowych finansowanych z budżetu UE, wiceminister transportu Barbara Kondrat zapowiedziała, że w ramach programu dotowanego przez UE rząd planuje budowę 2246 km dróg ekspresowych.

Ale zaraz potem zwyciężyliśmy w wyścigu do organizacji piłkarskich mistrzostw Euro 2012. I rząd nakreślił jeszcze bardziej ambitny program drogowy. Teraz zakłada się, że w 2015 r. - ale w większości do Euro 2012 - w Polsce powstanie 2817 km dróg ekspresowych. Niemal dwa razy więcej, niż planowano zbudować półtora roku temu! Aby ta wizja się spełniła, trzeba w Polsce budować drogi w nieznanym dotąd tempie ponad 400 km rocznie. To samo dotyczy autostrad - przez najbliższe osiem lat ma ich powstać 1,1 tys. km - półtora raza więcej niż przez ostatnią dekadę.

Ministerstwo Transportu powściągliwie tłumaczy te ambitne zmiany w planach. - To efekt Euro 2012 i rozwoju regionów - powiedziała nam rzecznik Ministerstwa Transportu Teresa Jakutowicz.

A może rząd chce sobie ułatwić zadanie i budować jednojezdniowe drogi ekspresowe? Zapewniają one kierowcom standard jazdy nieco lepszy niż na zwykłej drodze krajowej, ale zupełnie inny niż na autostradzie. Taką jednojezdniową drogą ekspresową są np. obwodnice Gorzowa Wlk., Międzyzdrojów i Międzyrzecza, które mają być oddane do eksploatacji w tym roku.

Jednak z planów, które przekazała nam GDDKiA, wynika, że praktycznie wszystkie planowe drogi ekspresowe mają mieć dwie jezdnie (w każdą stronę). Te założenia są zaskakujące, bo np. już w przyszłym roku GDDKiA zamierza zacząć budowę dwujezdniowej drogi S-7 z Gdańska do Elbląga. Tymczasem na tej trasie kończy się właśnie budowę drogi ekspresowej, która niemal cała jest jednojezdniowa.

Ile będzie kosztować plan pokrycia Polski przez osiem lat siecią dróg ekspresowych? GDDKiA szacuje, że kilometr dwujezdniowej drogi ekspresowej kosztuje od 22 do 28 mln zł, czyli prawie 6 do ponad 7 mln euro. To fortuna, bo trzy lata temu za kontrowersyjnie kosztowne uchodziły propozycje prywatnych firm, które koszt budowy kilometra autostrady - drogi wyższego standardu niż droga ekspresowa - szacowały właśnie na 5 do 7 mln euro. A minister transportu Jerzy Polaczek, który pierwotnie chciał wydać na drogi 107 mld zł do 2013 r., teraz mówi już o 165 mld zł do 2015 r. - Mamy pewne uwagi do nowego planu budowy dróg - przyznał rzecznik Ministerstwa Finansów Jakub Lutyk. Komitet Stały Rady Ministrów będzie go omawiać pod koniec sierpnia.

Czym się różni autostrada od drogi ekspresowej
Podsumowując pierwszy rok rządów, premier Jarosław Kaczyński zapowiedział, że rządowy plan przewiduje budowę do 2015 r. 4,5 tys. km autostrad. Z wypowiedzi premiera wynikało jednak, że do autostrad doliczył drogi ekspresowe i obwodnice wykonane jako drogi ekspresowe. Za taką odpowiedź premier oblałby egzamin na prawo jazdy. Kodeks drogowy wyraźnie oddziela autostrady od dróg ekspresowych:

• autostrada to droga dwujezdniowa (minimum), bez skrzyżowań z innymi drogami, po której mogą jeździć tylko te pojazdy samochodowe, które mogą poruszać się z prędkością co najmniej 40 km/godz. Prędkość maksymalna - 130 km/godz.;

• drogi ekspresowe mogą się krzyżować z innymi drogami, mają jedną lub dwie jezdnie. Po drogach ekspresowych jeździ się wolniej niż po autostradzie. Na dwujezdniowej drodze ekspresowej samochody osobowe mogą jeździć z prędkością maksymalną 110 km/godz., a na jednojezdniowej z prędkością nie większą niż 100 km/godz.

Andrzej Kublik
Gazeta Wyborcza
02-08-2007

PKW zakwestionowała sprawozdania finansowe PiS i SLD

PKW zakwestionowała sprawozdania finansowe PiS i SLD - dowiedziała się stacja TVN24.


Odrzucenie sprawozdania przez Państwową Komisje Wyborczą oznacza groźbę utraty subwencji na trzy lata przez obie partie.

- Do złożenia sprawozdań o źródłach pozyskania środków finansowych zobowiązane były 82 partie, które figurowały w ewidencji partii politycznych prowadzonej przez Sąd Okręgowy w Warszawie w grudniu 2006 roku - powiedział dyrektor zespołu Kontroli Finansowania Partii Politycznych i Kampanii Wyborczych Państwowej Komisji Wyborczej Krzysztof Lorentz.

- 70 z nich złożyło sprawozdania w terminie, jedna - po terminie, a 11 partii nie złożyło sprawozdania w ogóle. Wszystkie partie sejmowe złożyły sprawozdania w terminie.

W sprawozdaniach finansowych partii podawane są informacje o tym, skąd i ile pieniędzy uzyskały w danym roku. Zawiera też dane o wpływach na fundusz wyborczy i wydatkach tego funduszu. Do sprawozdania dołączana jest też informacja o wykorzystaniu subwencji budżetowej - dotyczy to tych ugrupowań, które ją otrzymały.

PKW może przyjąć sprawozdanie, przyjąć je ze wskazaniem na uchybienia lub odrzucić. Odrzucenie sprawozdania skutkuje utratą prawa do subwencji z budżetu na 3 lata. Dodatkowo część środków, które zostały przekazane partii z naruszeniem przepisów przepada na rzecz Skarbu Państwa.

Kiedy PKW odrzuca sprawozdanie?

- Ustawa o partiach politycznych dokładnie precyzuje, kiedy musi nastąpić odrzucenie sprawozdania. I tak, następuje ono w przypadku: prowadzenia przez partię polityczną działalności gospodarczej oraz pozyskiwania środków finansowych ze zbiórek publicznych, gromadzenia środków finansowych poza rachunkiem bankowym. Przepisy pozwalają bowiem wyłącznie na pozostawienie poza rachunkiem bankowym pewnych kwot ze składek członkowskich, o ile zostaną one przeznaczone na sfinansowanie działalności terenowych organów partii - wyjaśnił dyrektor Lorentz.

Ponadto PKW odrzuca sprawozdanie, jeśli stwierdzone zostanie przyjmowanie środków finansowych ze źródeł niedozwolonych (w tym od cudzoziemców lub osób prawnych). Niedozwolone jest też finansowanie kampanii wyborczej z pominięciem Funduszu Wyborczego oraz gromadzenie środków Funduszu poza specjalnie do tego przeznaczonym rachunkiem bankowym.

Dokumenty złożone przez partie i komitety wyborcze są sprawdzane przede wszystkim pod kątem ich zgodności z ustawą o partiach politycznych i z przepisami antykorupcyjnymi.

Lorentz podkreślił, że PKW bada finanse partii w takim zakresie, do jakiego uprawnia ją ustawa. Bada zatem całość przychodów partii, ale nie całość wydatków - zajmuje się wydatkami z Funduszu Wyborczego oraz sposobem wydatkowania subwencji.

Jeśli PKW odrzuci sprawozdanie, a Sąd Najwyższy nie przychyli się do skargi na to postanowienie Komisji, partia traci prawo do subwencji w następnych trzech latach, w których uprawniona jest do jej otrzymywania.

Napieralski: Zbieramy informacje w sprawie decyzji PKW

Sekretarz generalny SLD Grzegorz Napieralski powiedział w piątek PAP, że Sojusz zbiera informacje na temat decyzji Państwowej Komisji Wyborczej, która odrzuciła sprawozdanie tej partii dotyczące źródeł pozyskania środków finansowych w 2006 roku.

- Decyzja PKW jeszcze do nas nie trafiła. Kontaktuję się z naszym skarbnikiem - powiedział Napieralski. Sprawozdanie SLD zostało odrzucone z powodu gromadzenia przez partię środków finansowych poza rachunkiem bankowym. Partia ma teraz 7 dni na złożenie skargi na decyzję PKW do Sądu Najwyższego. Jeśli sąd odrzuci skargę, SLD straci prawo do otrzymania subwencji przez kolejne trzy lata.

Brudziński: Nie rozumiem decyzji PKW

Nasze finanse są jasne. Odwołamy się od orzeczenia PKW - powiedział w TVN24 Joachim Brudziński z PiS. Jego partii grozi utrata subwencji przez trzy lata a to aż 65 milionów złotych.

Sekretarz generalny PiS jest zdumiony tą decyzją. - W poprzednich latach rozliczaliśmy się podobnie i nikt nic nam nie zarzucał - powiedział poseł. Jego zdaniem, "niejasności" wynikają z tego, że członkowie oraz sympatycy PiS nie są zorientowani i omyłkowo wpłacają pieniądze z kont firmowych, służbowych, a nie z własnych.- Z tego typu sytuacją partia masowa ma do czynienia bardzo często. Nasi eksperci wykonali wręcz tytaniczną pracę, żeby to wszystko wyczyścić i uporządkować - tłumaczy poseł Brudziński.

mig, kt, PAP
Gazeta.pl
02-08-2007

Suski o "seksaferze": Łyżwiński organizatorem, Lepper odbiorcą

- Z akt z postępowania przygotowawczego w sprawie tzw. seksafery w Samoobronie wynika, że Andrzej Lepper był odbiorcą usług, których organizatorem był Stanisław Łyżwiński - powiedział szef komisji regulaminowej i spraw poselskich Marek Suski (PiS).


"Akta uszczegóławiają to, co jest zawarte we wnioskach o uchylenie immunitetu i wyrażenie zgody na aresztowanie posła Stanisława Łyżwińskiego" - powiedział Suski. "Jest podejrzenie o gwałt, o wykorzystywanie i zmuszanie do czynności seksualnych" - dodał. W jego ocenie, Lepper "jest raczej odbiorcą usług oferowanych przez Łyżwińskiego, a nie ich twórcą". Według Suskiego, Łyżwiński "był inspiratorem, siłą sprawczą pewnych działań, a inni byli tylko odbiorcami". "Z materiału nie wynika, na ile zachęta była ze strony Łyżwińskiego, a na ile ze strony osób, które korzystały" - dodał.

Jak powiedział, Lepper występuje jako osoba "niedwuznacznie niemoralna, korzystająca z tego typu okazji". "Wniosek mówi o przywożeniu kobiet do różnych miejsc, mówieniu: 'bądź miła dla pana' i wpuszczaniu do pokoju, gdzie byli sam na sam. To jest swego rodzaju świadczenie usług" - uważa szef komisji regulaminowej.

"Pytanie jest, czy Andrzej Lepper wiedział, że jest to przymuszanie do tego typu działań, czy nie wiedział. Na pewno nie mieści się to w kodeksie postępowania posła" - uważa Suski.

Jak powiedział, akta "to materiał dotyczący posła Łyżwińskiego, a Lepper występuje tam w charakterze tła". "Akta bardziej szczegółowo opisują wydarzenia zawarte we wniosku prokuratury" - zaznaczył.

"Nie jest to lektura przyjemna, ani zajmująca" - ocenił szef komisji regulaminowej.

W ubiegłym tygodniu komisja regulaminowa i spraw poselskich opowiedziała się za uchyleniem immunitetu posłowi Łyżwińskiemu. Komisja wystąpiła też do prokuratury o akta sprawy. 21 sierpnia komisja ma zająć się wnioskiem o wyrażenie zgody o jego aresztowanie. Na ten sam dzień komisja ma w planach rozpatrzenie wniosku o uchylenie immunitetu Lepperowi w związku z jego wypowiedzią pod adresem bohaterki "seksafery" Anety Krawczyk.

Na jednej z konferencji prasowych w lutym tego roku, Lepper zapytany, czy Aneta Krawczyk (główny świadek w śledztwie w tzw. seksaferze w Samoobronie) może być w przyszłości radną Samoobrony, powiedział: "Niech ta pani idzie do partii zboczonych kobiet; ona jest zboczona do potęgi, niech taką partię założy i będzie sama w tej partii, bo myślę, że więcej takich kobiet w Polsce nie ma".

W związku z tymi słowami Krawczyk złożyła w warszawskim sądzie prywatny akt oskarżenia przeciwko Lepperowi, uznając, że wypowiedź ta ją obraża, zniesławia i godzi w jej dobre imię. Krawczyk domaga się od Leppera przeprosin i 20 tys. zł nawiązki na rzecz domu dziecka. Przestępstwo zniesławienia opisane jest w Kodeksie karnym, a zgodnie z konstytucją, poseł nie może być pociągnięty do odpowiedzialności karnej bez zgody Sejmu, czyli bez zniesienia immunitetu - stąd wniosek o uchylenie immunitetu Lepperowi.

Łódzka prokuratura chce postawić Łyżwińskiemu siedem zarzutów - zgwałcenia kobiety, wielokrotnego wykorzystania seksualnego Anety Krawczyk oraz trzech innych kobiet, nakłaniania Krawczyk do usunięcia ciąży oraz podżegania do porwania biznesmena.

Łyżwińskiemu może grozić kara do 10 lat więzienia.

Zarzuty śledczych związane z Anetą Krawczyk dotyczą wielokrotnego żądania i przyjmowania przez Łyżwińskiego w związku z pełnioną funkcją posła korzyści osobistych o charakterze seksualnym oraz wykorzystania seksualnego Krawczyk poprzez nadużycie stosunku zależności w związku z zatrudnieniem jej w biurze poselskim.

Do siedmiu takich przypadków, także z udziałem dwóch innych mężczyzn dochodziło - według śledczych - w Warszawie, Tomaszowie Mazowieckim i w okolicach Piotrkowa Trybunalskiego. Według prokuratury, w grudniu 2002 r. Łyżwiński miał także nakłaniać Krawczyk do przerwania ciąży. Podobny zarzut przedstawiono wcześniej asystentowi Łyżwińskiego Jackowi P.

mig, IAR
Gazeta.pl
02-08-2007

Polki nieświadome i niezabezpieczone

Edukacja seksualna w Polsce leży. Dlatego nastolatki wymieniają się niesprawdzoną wiedzą o metodach zapobiegania niechcianej ciąży i są tego tragiczne skutki - mówi DZIENNIKOWI seksuolog Stanisław Dulko.

Niemal 40 proc. Polek w wieku 15-49 lat nie stosuje żadnej metody antykoncepcji. To najgorszy wskaźnik spośród piętnastu krajów europejskich - wynika z badań wykonanych na zlecenie UE.

Co czwarta nasza rodaczka nie potrafiła podać powodu, dla którego nie stosuje żadnych zabezpieczeń przed niechcianą ciążą. 6 proc. tłumaczyło to względami religijnymi. Ankietę, na którą odpowiadało ponad tysiąc Polek, przeprowadzono w sumie wśród 12 tys. pań 15 krajów UE. Badania wykonał międzynarodowy instytut SKIM Analytical Healthcare.

Lekarze zapytali respondentki również o to, czy kiedykolwiek w życiu stosowały antykoncepcję hormonalną. Pozytywnej odpowiedzi udzieliło im blisko 70 proc. Europejek i 43 proc. Polek. Lekarzy zaniepokoił również bardzo niski odsetek - tylko 13 proc. - młodych Polek, które konsultowały z lekarzem wybór zabezpieczenia przed swoim pierwszym stosunkiem w życiu.

"W UE jest taki zwyczaj, że młodą dziewczynę matka prowadzi na wizytę do ginekologa, który ją uświadamia i dobiera jej antykoncepcję. W Polsce rodzice wychodzą z założenia, że jak dziecko nic nie będzie wiedziało o seksie, to nie podejmie współżycia. Tymczasem to poważny błąd" - ocenia prof. Małgorzata Fuszara, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego.





Wyniki ankiety w dużej części pokrywają się z ostatnimi pracami seksuologa prof. Zbigniewa Izdebskiego ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie. W jego badaniu do niestosowania jakiejkolwiek z dostępnych metod antykoncepcji przyznało się nieco mniej, bo 30 proc. respondentek. Aż 93 proc. Polek winą za brak świadomości seksualnej obarczało system edukacyjny. Z poglądem tym zgadza się większość naszych lekarzy i ekspertów.

"Edukacja seksualna leży. Podczas gdy eksperci spierają się, czy uczyć młodzież w szkołach wyłącznie o naturalnych metodach zapobiegania niechcianej ciąży, nastolatki wymieniają się niesprawdzoną wiedzą i są tego tragiczne skutki. Większość młodych kobiet podejmuje współżycie kompletnie nieprzygotowana, bez żadnych zabezpieczeń" - komentuje dr Stanisław Dulko, warszawski seksuolog i psychiatra. Dodaje też, że Polki mają coś niepokojącego w mentalności: nie starają się same w żaden sposób zabezpieczyć. Oczekują za to od swoich partnerów, by przejęli inicjatywę i odpowiedzialność za następstwa współżycia za nie.

Zgadza się z nim inny seksuolog, prof. Zbigniew Lew-Starowicz. Uważa on, że w sytuacjach intymnych Polki często stwarzają pozory kompletnego zaskoczenia, stąd brak zabezpieczeń. "Używanie środków antykoncepcyjnych oznaczałoby świadome przyzwolenie kobiet na seks. Tymczasem one wolą obarczać odpowiedzialnością za stosunek mężczyzn" - kwituje seksuolog.

Zupełnie inaczej problem widzą kobiety: "Przerzucanie całej winy na nas to typowo męski punkt widzenia" - oburza się Wanda Nowicka z Federacji na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny. Przyznaje, że dla wielu Polek seks jest wciąż tematem tabu, ale winę za to ponoszą w równej mierze: rodzice, nauczyciele i lekarze. "Wiedza seksualna nauczana w naszych szkołach jest na żenującym poziomie. Dziewczynom mówi się na przykład, że od jednego stosunku nie można zajść w ciążę. Potem są pytania: czy od całowania można mieć dziecko?! Ginekolodzy zatrudnieni w opiece publicznej nie są wcale zainteresowani uświadamianiem pacjentek w kwestii antykoncepcji, za takie poradnictwo NFZ nic im nie płaci" - wyjaśnia.

Z kolei dr Jolanta Szufladowicz-Woźniak, warszawska ginekolog-położnik, zwraca uwagę na jeszcze inny problem. "Niektórzy lekarze z określonym światopoglądem straszą młode kobiety ubocznymi skutkami korzystania z antykoncepcji hormonalnej: nowotworami czy tyciem. Potem wiele z nich boi się już brać tabletki. Skutek jest taki, że młode Polki wybierają metody jeszcze bardziej ryzykowne: kalendarzyk albo stosunek przerywany" - kwituje.

Katarzyna Bartman
Dziennik.pl
01-08-2007

MEN uparcie nie chce Gombrowicza

Wiersze Lechonia i Wierzyńskiego znalazły się w przygotowanym przez Ministerstwo Edukacji Narodowej projekcie rozporządzenia dotyczącego lektur szkolnych. Wśród lektur nadal nie ma żadnego utworu Witolda Gombrowicza. Do piątku opinię o projekcie mają przedstawić resorty.


Projekt rozporządzenia, z datą 26 lipca, opublikowano na stronie internetowej MEN.

Wierszy Jana Lechonia, Kazimierza Wierzyńskiego i prozy Gombrowicza nie było także w rozporządzeniu dotyczącym kanonu lektur, podpisanym przez ministra edukacji Romana Giertycha 3 lipca br. a uchylonym przez Radę Ministrów 24 lipca.

Uzasadniając tę decyzję rządu premier Jarosław Kaczyński mówił, że nie wyobraża sobie kanonu lektur bez dzieł takich twórców jak Witold Gombrowicz.

Kilka dni wcześniej premier zapowiedział, że Gombrowicz wróci na listę lektur.

- Jeżeli premier chce wziąć na swoje sumienie wprowadzenie do kanonu lektur książki promującej pederastię, niech to robi. Ja bym na jego miejscu tego nie robił - zareagował na tę zapowiedź Giertych. Wcześniej treści homoseksualne minister edukacji zarzucał "Trans-Atlantykowi" Gombrowicza i tym uzasadniał nieuwzględnienie tego autora na liście szkolnych lektur.

A MEN ciągle swoje

Zastrzeżenia premiera budziła też obecność w kanonie lektur powieści "Listy Nikodema", autorstwa jednego z twórców Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego (PRON), Jana Dobraczyńskiego. Ta powieść nadal znajduje się na liście lektur proponowanej przez MEN.

Krytykiem pierwszej listy lektur podpisanej przez Giertycha był też minister kultury Kazimierz M. Ujazdowski. To on postulował wpisanie do kanonu m.in. wierszy Lechonia i Wierzyńskiego.

Roman Giertych zapowiedział, że zaskarży do Trybunału Konstytucyjnego decyzję rządu uchylającą jego rozporządzenie. Zarzucał jej m.in. braki formalne, bo - jak mówił - Rada Ministrów nie przeprowadziła w tej sprawie konsultacji międzyresortowych. Rzecznik rządu Jan Dziedziczak po deklaracji Giertycha powiedział, że w wielu krajach takie zachowanie oznaczałoby dymisję ministra.

Jak poinformowała w środę rzeczniczka prasowa MEN Aneta Woźniak, projekt nowego rozporządzenia został przesłany do konsultacji pozostałym resortom, związkom zawodowym i organizacjom społecznym. Ministerstwa mają czas na zaopiniowanie projektu tylko do piątku, organizacje społeczne mają na to miesiąc.

kt, PAP
Gazeta.pl
01-08-2007