piątek, 15 czerwca 2007

MSWiA odpowiada na petycję w sprawie wolnego oprogramowania

Pod pojęciem "asysty technicznej" Bliźniuk rozumie między innymi help desk, bieżącą aktualizację oraz kontynuowanie prac rozwojowych. W pewnym sensie wiceminister ma rację, bo rzeczywiście samo "freeware" tych rzeczy nie zapewnia, ale wiele programów z otwartym kodem to produkty, które jednak taką "asystę" udostępniają. Bliźniuk prawdopodobnie nie jest tego świadom.

Na końcu swojego pisma wiceminister zapewnił, że produkty open source i tak są używane w administracji. Wspomniał też o współpracy z Koalicją na Rzecz Otwartych Standardów (KROS). Te zapewnienia o przychylnym nastawieniu dla open source nie wytrzymują jednak konfrontacji z niektórymi działaniami MSWiA i danymi przedstawianymi przez resort.

Nie da się ukryć, że w kolejnych przetargach w SIWZ padają nazwy produktów Microsoftu. Co więcej, ministerstwo samo przyznało, że przeznacza na te produkty ogromne pieniądze. W kwietniu MSWiA w odpowiedzi na interpelację posła Marka Biernackiego podało, iż administracja wydaje rocznie na oprogramowanie około 330 milionów złotych, przy czym większość tych środków jest przeznaczana na systemy operacyjne i aplikacje biurowe. Przedstawiciele Ministerstwa przyznali też, że najczęściej wykorzystywane systemy i pakiety biurowe to... produkty Microsoftu.

Postanowiliśmy jeszcze raz spytać przedstawicieli MSWiA o komentarz dotyczący odpowiedzi Grzegorza Bliźniuka i tego w jaki sposób rozumie on pojęcia "freeware" i "open source". Ciągle czekamy na odpowiedź.

Pod pojęciem "asysty technicznej" Bliźniuk rozumie między innymi help desk, bieżącą aktualizację oraz kontynuowanie prac rozwojowych. W pewnym sensie wiceminister ma rację, bo rzeczywiście samo "freeware" tych rzeczy nie zapewnia, ale wiele programów z otwartym kodem to produkty, które jednak taką "asystę" udostępniają. Bliźniuk prawdopodobnie nie jest tego świadom.

Na końcu swojego pisma wiceminister zapewnił, że produkty open source i tak są używane w administracji. Wspomniał też o współpracy z Koalicją na Rzecz Otwartych Standardów (KROS). Te zapewnienia o przychylnym nastawieniu dla open source nie wytrzymują jednak konfrontacji z niektórymi działaniami MSWiA i danymi przedstawianymi przez resort.

Nie da się ukryć, że w kolejnych przetargach w SIWZ padają nazwy produktów Microsoftu. Co więcej, ministerstwo samo przyznało, że przeznacza na te produkty ogromne pieniądze. W kwietniu MSWiA w odpowiedzi na interpelację posła Marka Biernackiego podało, iż administracja wydaje rocznie na oprogramowanie około 330 milionów złotych, przy czym większość tych środków jest przeznaczana na systemy operacyjne i aplikacje biurowe. Przedstawiciele Ministerstwa przyznali też, że najczęściej wykorzystywane systemy i pakiety biurowe to... produkty Microsoftu.

Postanowiliśmy jeszcze raz spytać przedstawicieli MSWiA o komentarz dotyczący odpowiedzi Grzegorza Bliźniuka i tego w jaki sposób rozumie on pojęcia "freeware" i "open source". Ciągle czekamy na odpowiedź.


Dziennik Internautów
15-06-2007

RPO pyta Ziobrę: Do czego mają służyć sądy 24-godzinne?

Z informacji prezesów sądów, które otrzymał Rzecznik Praw Obywatelskich wynika, że jedynie 12 proc. spraw osądzonych przez tzw. sądy 24-godzinne dotyczy czynów o tzw. charakterze chuligańskim, a potrzeba sprawnego karania chuliganów była głównym powodem powstania tych sądów - pisze RPO do ministra sprawiedliwości.


Wystąpienie podpisane jest przez zastępcę rzecznika Stanisława Trociuka, który zwraca się w nim do ministra Zbigniewa Ziobry o ocenę funkcjonowania wprowadzonego niedawno przyśpieszonego trybu osądzania prostych spraw oraz o opinię, czy z praktyki funkcjonowania "sądów 24-godzinnych" wynika konieczność jakiejś nowelizacji przepisów.

Mieli być karani chuligani

RPO przypomina, że argumentem przemawiającym za wprowadzeniem trybu przyśpieszonego była potrzeba radykalnego usprawnienia i zwiększenia tempa realizacji zadań państwa w zakresie ścigania oraz karania sprawców. "W uzasadnieniu rządowego projektu powołanej ustawy wskazano w szczególności na potrzebę szybkiej reakcji państwa na szczególnie uciążliwe społecznie przestępstwa, w tym zwłaszcza o charakterze chuligańskim" - podkreśla.

Bat na pijanych kierowców

Podaje, że RPO badając tę sprawę zwrócił się do kilku prezesów sądów rejonowych, które prowadzą sprawy w trybie przyśpieszonym, o wskazanie rodzajów przestępstw, jakie trafiają do osądzenia w tym trybie. Z udzielonych mu odpowiedzi wynika, że większość (60 proc.) sprawców to pijani kierowcy, około 10 proc. spraw to czyny przeciwko mieniu (np. zniszczenie, drobna kradzież), a kolejne 10 proc. to czyny z katalogu przestępstw przeciwko działalności instytucji państwowych i samorządu terytorialnego; poza tym jednostkowe sprawy dotyczące innych przestępstw.

"Tylko w 12 procentach spraw czyny popełnione przez oskarżonych zostały uznane za chuligańskie" - zauważa RPO. Dlatego chce on wyjaśnień od ministra sprawiedliwości.

Tzw. sądy 24-godzinne zaczęły działać w połowie marca. Tryb ten pozwala na szybkie sądzenie sprawców drobnych przestępstw - chuliganów, pijanych kierowców. Zgodnie z przyjętą w zeszłym roku ustawą, policja i prokuratura mają 48 godzin, by zatrzymanego na gorącym uczynku w tzw. łatwej dowodowo sprawie przekazać sądowi i sformułować wniosek, który zastępuje akt oskarżenia. Sąd na wydanie wyroku ma 24 godziny.

met, PAP
Gazeta.pl
15-06-2007

Papież: Polsce grozi upadek tradycji katolickich

Polska i Słowacja to dwa kraje, którym - zdaniem Benedykta XVI - najbardziej grozi upadek tradycji katolickich. Papież martwi się o nas, bo - jak powiedział - w naszym kraju "szerzy się laicyzm i hedonizm". I właśnie one zniszczą katolicyzm, choć nie zdołał go zniszczyć nawet komunizm.

"W Europie szerzy się natarczywa presja ideologiczna, usiłująca sprowadzić chrześcijaństwo do wymiaru czysto prywatnego" - przekonuje Benedykt XVI.

"Słowacji i Polsce, które we wschodniej Europie są dwoma krajami o najbogatszym dziedzictwie tradycji katolickiej, grozi obecnie to, że dziedzictwo to, którego nie zdołał zniszczyć reżim komunistyczny, zostanie poważnie podważone przez fermenty typowe dla zachodnich społeczeństw: konsumpcjonizm, hedonizm, laicyzm, relatywizm i tak dalej" - dodał.

Benedykta XVI martwi też to, że m.in. w naszym kraju można zauważyć "destrukcyjny wpływ systematycznego ataku na małżeństwo i rodzinę, prowadzonego w ramach określonej kultury i przez środki masowego przekazu".

Papież dał też radę katolikom: "Wspólnoty chrześcijańskie, które zachowały prastare i zakorzenione katolickie praktyki religijne, po wyjściu z tunelu prześladowań, muszą dzisiaj pokonać drogę odnowy".

Donat Szyller
Dziennik.pl
15-06-2007

Rząd zahamuje rozwój e-uczelni

Projekt przepisów o studiach przez internet zablokuje rozwój wirtualnych uczelni. Brak rozporządzenia o e-studiach osłabia pozycję polskich szkół w świecie. Polonia i cudzoziemcy będą mieli utrudniony dostęp do naszych uczelni.

Eksperci twierdzą, że brak rozporządzenia w sprawie kształcenia na odległość hamuje rozwój e-studiów w Polsce. Resort nauki już prawie rok pracuje nad projektem jednostronicowego dokumentu. Jego ostatnia wersja praktycznie uniemożliwi prowadzenie studiów przez internet w momencie, gdy cały świat stawia na taką formę edukacji.

Propozycja nie do przyjęcia

Zgodnie z najnowszym projektem rozporządzenia w sprawie warunków, jakie muszą być spełnione, aby zajęcia mogły być prowadzone z wykorzystaniem metod i technik kształcenia na odległość, tylko 50 proc. zajęć dydaktycznych na studiach stacjonarnych i niestacjonarnych może odbywać się przez internet. Oznacza to, że 50 proc. zajęć wszyscy studenci będą musieli odbyć na uczelni.

Stowarzyszenie E-learningu Akademickiego (SEA) i Rada Główna Szkolnictwa Wyższego (RGSW) twierdzą, że projekt w obecnym kształcie jest zbyt restrykcyjny.

- Po wejściu w życie rozporządzenia studenci będą musieli przyjechać do szkoły dodatkowo pięć razy w semestrze - podkreśla Wojciech Zieliński z Polskiego Uniwersytetu Wirtualnego. Projekt rozporządzenia zobowiązuje dodatkowo do odbycia co najmniej 30 godzin konsultacji z wykładowcami.

Tymczasem studia on-line wybierają osoby, które nie mogą studiować w tygodniu lub w weekendy, m.in. przedsiębiorcy, niepełnosprawni, cudzoziemcy. Na Polskim Uniwersytecie Wirtualnym uczy się ponad 1,1 tys. osób, z czego 180 mieszka w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Korei Południowej i Australii.

Wyższa Szkoła Biznesu w Nowym Sączu prowadzi on-line m.in. studia informatyczne. Jej studenci spędzają w szkole obowiązkowo dwa weekendy w semestrze. Podczas nich odbywają się egzaminy oraz seminaria. Takie zasady obowiązują w większości uczelni prowadzących studia z wykorzystaniem m.in. platformy, komunikatora, kamery i poczty internetowej.

- Uczelnie będą musiały zapłacić za zmodyfikowanie obecnych programów, wiedząc, że zmniejszy się liczba chętnych do podjęcia e-studiów. W efekcie nikt nie podejmie się stworzenia oferty e-learnigowej - dodaje Marcin Dąbrowski ze Szkoły Głównej Handlowej, prezes zarządu SEA.

Krok do tyłu

Pierwotny projekt rozporządzenia z sierpnia 2006 r. zakładał, że 70 proc. zajęć na studiach niestacjonarnych oraz 30 proc. na studiach stacjonarnych może być prowadzonych na odległość. Wówczas RGSW zaproponowała, aby aż 85 proc. zajęć mogło odbywać się w wirtualnym świecie. Ministerstwo jednak w ogóle nie wzięło pod uwagę opinii ekspertów.

- Obecny projekt zdecydowanie idzie w złą stronę - mówi prof. Jan Madey, wiceprzewodniczący RGSW, dyrektor Centrum Otwartej i Multimedialnej Edukacji Uniwersytetu Warszawskiego. Przede wszystkim granica 50 proc. jest zbyt niska. Po drugie, projekt jest niezgodny z ideą procesu bolońskiego, ponieważ dzieli studentów na zagranicznych i niezagranicznych. Ponadto ma wiele wad legislacyjnych.

- Resort nie może dopuścić do powstania takich patologii jak przy tworzeniu szkół niepublicznych. Musi zadbać o wysoki poziom e-studiów, dać czas słabszym uczelniom na przygotowanie się do wprowadzenia nowych metod nauczania, wyszkolenia kadry, stworzenia infrastruktury technicznej - tłumaczy Ewa Kafarska, rzecznik Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego.

Zdaniem ekspertów o jakość wirtualnych kierunków studiów powinna dbać Państwowa Komisja Akredytacyjna (PKA).

- PKA na pewno stworzy system sprawdzania jakości, bo to ona ma wydawać zezwolenie na prowadzenie studiów na odległość - mówi prof. Jan Madey.

Członkowie SEA popierają włączenie PKA w proces akceptacji studiów wirtualnych. Dodają jednak, że projekt rozporządzenia nie określa terminu wydania decyzji.

- Może się zdarzyć, że uczelnia poniesie ogromne koszty na uruchomienie e-studiów, a komisja zablokuje je w ostatniej chwili - wyjaśnia Marcin Dąbrowski.

Profesor Jan Madey dodaje, że brak rozporządzenia hamuje rozwój e-studiów, ponieważ tak naprawdę szkoły wciąż nie mają formalnej podstawy prawnej do prowadzenia zajęć przez internet.

Bez przepisów od dwóch lat

E-learning pozwala wprowadzić ustawa z 27 lipca 2005 r. Prawo o szkolnictwie wyższym (Dz.U. nr 164, poz. 1365 z późn. zm.). Uczelnie jednak nie mogą zgodnie z prawem utworzyć wirtualnych studiów, ponieważ brakuje szczegółowych przepisów. Resort nauki zapewnia jednak, że szkoły, które mają odpowiednie zaplecze techniczne i kadrowe, prowadzą już studia w takiej formie.

- Tylko odważne szkoły publiczne albo prywatne podejmują taką działalność. Inne boją się konsekwencji - twierdzi prof. Jan Madey.

W Polsce pierwsze studia przez internet uruchomiono ponad pięć lat temu, kiedy nie było jeszcze żadnych podstaw prawnych. Obecnie ponad 20 uczelni, w tym Politechnika Warszawska, prowadzi e-studia na wybranych kierunkach. Jednak Szkoła Główna Handlowa oferuje jedynie 35 pełnych wykładów e-learningowych.

- Bez dobrze napisanego, rozwojowego rozporządzenia, nie podejmiemy się prowadzenia studiów on-line - zapewnia Marcin Dąbrowski.

Tymczasem dzięki pełnym studiom e-learningowym oferta szkół wyższych mogłaby być osiągalna nie tylko dla osób mieszkających z dala od ośrodków akademickich, ale również Polaków w USA, Wielkiej Brytanii czy Irlandii.

- Krajowe uczelnie mogłyby także rozwinąć anglojęzyczną ofertę studiów dla obcokrajowców i wejść na nowe rynki, np. do Chin czy Rosji - wyjaśnia Wojciech Zieliński.

Tymczasem resort nauki i szkolnictwa wyższego twierdzi, że dobre polskie uczelnie i bez rozporządzenia poszerzą swoja ofertę o wirtualne studia.

SZERSZA PERSPEKTYWA

Obecnie na świecie ponad 20 uczelni - w tym sześć w USA i siedem w Europie - prowadzi tylko e-studia. W USA przez internet wiedzę zdobywa ponad 2 mln studentów. Wyróżnia się tam zwłaszcza University of Phoenix - największy prywatny uniwersytet w Stanach Zjednoczonych, którego oddział nauczania na odległość kształci ok. 40 tys. studentów. W Europie e-studia prowadzą m. in. Oxford Uniwersity i The Open University - największy brytyjski uniwersytet wykorzystujący różne formy kształcenia na odległość. The Open University od lat promuje się w Polsce. Studiuje na nim już ponad 1 tys. Polaków.

OPINIA

KRZYSZTOF PAWŁOWSKI

rektor Wyższej Szkoły Biznesu w Nowym Sączu

Studia to jeden z najlepiej rozwijających się rynków na świecie. To także najprostszy sposób ściągnięcia do naszego kraju supertalentów. Amerykanie postawili na szkolnictwo wyższe i zbudowali podstawy nowoczesnej gospodarki. Na ich sukces pracują najzdolniejsi naukowcy z całego świata. Nasze uczelnie mogłyby stać się najlepszym polskim produktem eksportowym, zwłaszcza w dziedzinach informatyki i inżynierii. Wystarczy tylko pozwolić uczelniom prowadzić wirtualne studia, ale bez obowiązku przeprowadzenia połowy zajęć w tradycyjny sposób. Tymczasem rząd chce pozbawić polskie uczelnie możliwości rozwoju.


Jolanta Góra
Gazeta Prawna
15-06-2007

Lekarze piszą do Dorna

Poprzez swoje wypowiedzi dotyczące strajkujących lekarzy marszałek Sejmu Ludwik Dorn "stara się ich skompromitować i zohydzić w oczach społeczeństwa" - uważają związkowcy z OZZL. Dlatego wystąpili do marszałka z listem otwartym, zawierającym ich program zmian w ochronie zdrowia.

"Piszemy do Pana +List otwarty+, bo jest to jedyny dostępny nam sposób komunikowania się z Panem i przekazywania naszego stanowiska. Niestety nie zechciał Pan odpowiedzieć na naszą prośbę o spotkanie" - podkreślił Zarząd Główny Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy w liście do Dorna.

Związkowcy zaznaczyli także, że niemal przy każdej okazji marszałek Sejmu pytany jest przez media o sprawę strajku lekarzy lub problemy służby zdrowia; ich zdaniem stara się wtedy "przedstawiać strajkujących lekarzy i organizatora strajków w złym świetle, ośmieszyć, skompromitować i zohydzić społeczeństwu". "Korzysta Pan przy tym z niektórych fragmentów naszego programu, wyjętych z kontekstu i przedstawia je Pan w karykaturalnej postaci. W naszej ocenie nie są to metody prowadzenia dialogu społecznego, które przystoją Marszałkowi Sejmu" - dodali.

Dołączyli też do listu założenia swojego programu, zaznaczając, że mają nadzieję, iż marszałkiem Sejmu "nie kieruje zła wola, ale nieznajomość" tych propozycji.

Według związkowców system opieki zdrowotnej powinien być przede wszystkim systemem wydolnym, a więc takim, w którym "każdy chory otrzyma odpowiednią pomoc medyczną i otrzyma ją o czasie, bez konieczności czekania na leczenie w kolejce, bez szarej strefy i korupcji". Aby go zbudować - piszą lekarze w liście do Dorna - muszą być spełnione dwa warunki. Pierwszym jest równowaga między ilością pieniędzy przeznaczonych na ochronę zdrowia, a ilością i zakresem świadczeń zdrowotnych gwarantowanych w ramach tego systemu; drugim - efektywne wykorzystywanie środków przeznaczonych na lecznictwo.

Zdaniem OZZL konieczne jest znaczne zwiększenie ilości środków publicznych przeznaczonych na ochronę zdrowia - do 6 proc. PKB, zgodnie z programem PiS. A ponieważ nakłady te - jak zaznaczają - nie mogą być nieograniczone, należy też ograniczyć zakres świadczeń dostępnych w ramach NFZ.

"Rolę tę powinien spełnić tzw. koszyk świadczeń gwarantowanych. Aby faktycznie ją spełnił, ilość świadczeń bezpłatnych w koszyku musi ulec zmniejszeniu w stosunku do stanu obecnego oraz - obok świadczeń zupełnie bezpłatnych dla pacjentów - muszą pojawić się świadczenia dostępne za dopłatą lub całkowicie odpłatne" - podkreślili.

Przy czym - zdaniem związkowców - całkowicie odpłatne powinny być wyłącznie świadczenia o nieudowodnionej skuteczności, czyli z pogranicza medycyny. "Jeżeli OZZL postuluje wprowadzenie współpłacenia, to nie dlatego, że związek jest +środowiskiem skrajnych egoistów+, jak to próbuje Pan przedstawić, ale dlatego, że nie chcemy, żeby ludzie umierali w kolejkach do leczenia" - napisali w liście do marszałka Sejmu.

Dodali też, że są zwolennikami konkurencji w ochronie zdrowia i upowszechnienia prywatyzacji, a wcześniej zamiany szpitali w spółki prawa handlowego. "Nie ma to nic wspólnego z zawłaszczaniem majątku narodowego ani innymi niecnymi zamiarami, o które nas Pan oskarżał. Brak zgody Rządu na upowszechnienie mechanizmów rynkowych w ochronie zdrowia, oznacza przyzwolenie na marnowanie pieniędzy publicznych przeznaczanych na leczenie i osłonę dla korupcyjnych układów. Ma Pan odwagę powiedzieć to Polakom?" - pytają.

"Pozostajemy z nadzieją, że porzuci Pan i pańscy koledzy z PiS ton agresji wobec strajkujących lekarzy i zasiądziemy wspólnie do stołu obrad, aby zastanowić się, jak uratować polską służbę zdrowia przed dalszą zapaścią" - dodali.

Bezterminowy strajk lekarzy trwa 25. dzień.


PAP
Interia.pl
14-06-2007

Premier Kaczyński: To marihuana jest z konopi?

Nasz premier wszystko wie. Zna powody dla których trzeba zwalczać układ i wie, gdzie go szukać. Wie nawet, że białe nigdy nie jest białe, a czarne nie jest czarne. Ale wczoraj wyszło na jaw, że jednej rzeczy premier nie wie: z czego, do diabła, robi się marihuanę?!





asz
Gazeta.pl
13-06-2007

Giertych chce obowiązkowego wychowania do życia w rodzinie

Być może już za rok wszyscy uczniowie obowiązkowo będą się musieli uczyć wychowania do życia w rodzinie. Dodatkowo, ocena z tego przedmiotu będzie wliczana do średniej - tak zdecydowało Ministerstwo Edukacji. W programie najpewniej znajdą się filozofia, antropologia i seksuologia. Ale bardzo wybiórczo przygotowane.


Pewności jeszcze nie ma, ale najpewniej w 2008 roku albo 2009 przedmiot trafi do szkół. Uczniowie szkół podstawowych, gimnazjalnych i ponadgimnazjalnych będą musieli uzyskiwać z tego przedmiotu promocję do następnej klasy. Resort planuje, że na wychowanie do życia w rodzinie będzie przeznaczona jedna godzina w tygodniu, w ramach godzin dyrektorskich lub wychowawczych - pisze "Życie Warszawy".

Co znajdzie się w programie? Już wiadomo, że będzie zawierał elementy filozofii, antropologii i seksuologii. "Na zajęciach nie będzie indoktrynacji. Przedmiot będzie oparty na wiedzy naukowej" -­ zapewnia dr Hanna Wujkowska, doradca ministra edukacji ds. promocji życia. "Chcemy pokazać dzieciom najkrótszą drogę. Muszą się nauczyć, że to rozum jest najważniejszy, potem emocje, a na końcu popędy. Nie bez powodu to głowa u człowieka jest na górze, niżej jest serce, a najniżej organy płciowe" - dodaje.

Jednak wbrew temu, co mówi dr Wujkowska o wiedzy naukowej, wiadomo już, że w programie nie znajdzie się np. teoria ewolucji Darwina, zgodnie z którą człowiek może mieć wspólnego przodka z małpami - pisze "Życie Warszawy". Powody tej decyzji nie są znane, jednak gazet przypomina, że teorię tę neguje m.in. ojciec ministra edukacji prof. Maciej Giertych.

Pomysł nie ma zbyt wielu zwolenników. Specjaliści zwracają uwagę, że przedmiot już jest w szkołach - choć nieobowiązkowy. I tego zmieniać nie należy. "Obowiązkowy przedmiot w planowanym kształcie nie przyniesie nic dobrego" - mówi "Życiu Warszawy" seksuolog prof. Zbigniew Lew Starowicz. "Wywoła śmiech nie tylko u dzieci, ale i u ich rodziców. Uczniowie zaczną bojkotować zajęcia, bo nie będą chcieli, by ktoś wciskał im nieprawdę" - dodaje.


Bartosz Wawro
Dziennik.pl
15-06-2007

Proces za cztery litery d, u, p, a

Policję, dwie prokuratury, a w końcu sąd zajmuje swoją urażoną godnością prok. Grzegorz Talarek z Grójca. Za pieniądze podatników wspierają go inni prokuratorzy.


Ta niezwykła historia doczekała się już już nawet felietonów. Aparat państwa zajmuje się bowiem urazą swego funkcjonariusza z całą powagą, a chodzi tylko o cztery litery. Wczoraj przed warszawskim sądem rejonowym zaczął się proces b. naczelnego "Przekroju" Piotra Najsztuba i reportera Cezarego Łazarewicza.

To oni - według prokuratora Talarka i prokuratury - winni są znieważenia śledczego z Grójca. Dziennikarzom grozi do roku więzienia, praca społeczna lub grzywna.

A było tak. Przed paroma laty prok. Talarek za sprawą prowadzonych przez siebie śledztw stał się bohaterem - niezbyt pozytywnym i drugoplanowym - wielu tekstów, także "Gazety".

Zasłynął m.in. z oskarżenia historyka sztuki Jacka Bochińskiego. Zatopionemu w książkach doktorowi nauk przypisał napad z bronią w ręku w przebraniu policjanta na szosie pod Grójcem. Sprawa skończyła się uniewinnieniem. Państwo zapłaciło już Bochińskiemu odszkodowanie za rok pobytu w areszcie, toczą się jeszcze śledztwa o to, kto podsunął prokuraturze fałszywe dowody w tej sprawie.

- Prokurator został oszukany, jego problem polega na tym, że nie zrobił nic, żeby zweryfikować dowody, nie miał krzty sceptycyzmu, instynktu samozachowawczego, przeciwnie, żądał dla mnie 3,5 roku więzienia - mówił wczoraj przed salą sądową Bochiński.

Historię dwóch śledztw Talarka opisał Łazarewicz. Ktoś w redakcji wpadł na pomysł, by tekst zatytułować "Prokurator poDUPAdły". Cztery litery w tytule zostały wyróżnione. Prokurator Talarek zareagował doniesieniem do prokuratury. - Nie raził go opis na dwie strony jego niekompetencji, ale tytuł, na który nikt chyba nie zwrócił uwagi - mówi Łazarewicz.

Potem było już tylko śmieszniej. Sprawa o znieważenie funkcjonariusza publicznego toczyła się w prokuraturze pod nadzorem wyższych instancji i skończyła oskarżeniem. Okazało się, że słowo "podupadły" podzielić można na "podły" i "dupa". Oba prokurator uznał za znieważające i wysłał do sądu akt oskarżenia.

Sąd "sine ira et studio" przyjrzał się sprawie i pół roku temu ją umorzył. Wziął pod uwagę wyrok Trybunału Konstytucyjnego, który uznał, że ściganie z oskarżenia publicznego, czyli przez prokuratora, za znieważenie funkcjonariusza publicznego w związku z "pełnieniem obowiązków służbowych" godzi w konstytucyjną gwarancję swobody wypowiedzi.

Talarek i prokuratorzy znaleźli na to sposób. Prokuratora wycięła z oskarżenia słowa "w związku z pełnieniem obowiązków służbowych", sprawę zmieniła w oskarżenie prywatne, które objęła ściganiem (publicznym, angażującym w sprawę prokuraturę), powołując się na "interes społeczny".

Jaki? Prokurator (nie przedstawił się) odpowiedział sądowi: - Znieważenie każdej osoby w środkach masowego komunikowania wymaga objęcia ściganiem tego przestępstwa, bo wymaga tego interes społeczny.

Czyli masło maślane.

Co o sprawie myśli główny zainteresowany, nie udało nam się dowiedzieć. Prok. Talarek wniósł o jej utajnienie i proces ruszył.

Pięć godzin sąd przesłuchiwał wczoraj grafików, dyrektorów artystycznych, zastępcę naczelnego "Przekroju", językoznawcę z uniwersytetu. - Wszystko kręciło się wokół "dupy", jak od dwóch i pół roku - zdradza Łazarewicz.

Kto wymyślił kalambur z "podupadłym", nie udało się na razie ustalić. Prokurator zażądał więc listy wszystkich dziennikarzy redakcji "Przekroju" z czasów, gdy powstało to słowo. Cztery litery zapełnią jeszcze wiele stron protokołów.

wrób
Gazeta Wyborcza
15-06-2007