piątek, 20 lipca 2007

Zadruga świętowała ze swastyką

Ognisko w kształcie swastyki, faszystowskie gesty - tak członkowie Nacjonalistycznego Stowarzyszenia "Zadruga" świętowali Noc Kupały. Miasto zabroniło jej organizacji po rasistowskiej manifestacji z NOP-em w pierwszy dzień wiosny na wrocławskim Tynku. Impreza jednak się odbyła. Film krąży po internecie


Nacjonalistyczne Stowarzyszenie "Zadruga" to neopogańska organizacja głosząca wyższość białej rasy, czystość krwi, atakująca katolicyzm i chrześcijaństwo za żydowskie pochodzenie. 21 marca tego roku zadrużanie manifestowali w Rynku razem z Narodowym Odrodzeniem Polski. Nieśli sztandary z kryptoswastykami, symbole Toporzyca (białego topora na czerwonym tle) i Swaroga. Głosili nazistowskie hasła. Demonstracja zmieniła się w rasistowski wiec. Zarzuty propagowania faszyzmu i nawoływania do nienawiści na tle rasowym dostali organizatorzy z NOP-u i Zadrugi.

W czerwcu Zadruga ponownie chciała zorganizować w mieście zgromadzenie, tym razem z okazji Nocy Kupały - święta obchodzonego przez wyznawców religii pogańskich w noc z 23 na 24 czerwca. Miasto zakazało im tego w obawie, że znów pojawią się faszystowskie hasła i symbole.

Ale neopoganie złamali ten zakaz. Film z imprezy umieścili w internecie na stronie swojej organizacji. Można go obejrzeć także na popularnym portalu YouTube.

Film Zadrugi trwa 1,34 min. Na początku napisy: Nacjonalistyczne Stowarzyszenie Zadruga, Wrocław 23/24 VI 2007. Znikają biało-czerwone sztandary z toporami i kryptoswastykami, a na ich miejscu pojawia się ognisko. Płonie ogromna, ułożona na ziemi z gałęzi swastyka ze stosem w środku. W tle niepokojąca muzyka. Z oddali widać postacie zgromadzone wokół ognia i wielkie sztandary. Kolejne zdjęcie to zbliżenie na młodego mężczyznę z wyciągniętą przed siebie ręką w geście, jakim pozdrawiali się hitlerowcy. W ręku chłopaka piwo. Film kończy się napisami z adresem strony i maila do Zadrugi.

Dlaczego neopoganie ułożyli płonącą swastykę i wykonują faszystowskie gesty?

Dariusz Petryk, szef wrocławskiej Zadrugi, nie ukrywa, że film nie pokazuje wszystkiego: - Staraliśmy się pousuwać z filmu takie gesty, a jeśli coś tam zostało, to na pewno nie nawiązuje do pozdrowienia faszystów. Swastyka to nasz symbol, jesteśmy z tego dumni. A że kojarzy się z Hitlerem? To symbol występujący na całym świecie od kilku tysięcy lat. Nie propagujemy faszyzmu, tylko rodzimą wiarę naszych przodków. Jesteśmy Słowianami i nacjonalistami.

O obejrzenie nagrania poprosiliśmy Marcina Kornaka z redakcji antyfaszystowskiego pisma "Nigdy więcej" i Michała Ostrowskiego, prokuratora okręgowego we Wrocławiu.

Marcin Kornak: - Brak słów na określenie ludzi, którzy 60 lat po straszliwej hekatombie, jaką była II wojna światowa, palą po nocach swastyki. To skrajni neofaszyści, jak hitlerowcy głoszący wyższość białej rasy. Ktoś może argumentować, że to gówniarze i tylko bawią się w ten sposób. Ale to nieprawda. To świetnie zorientowani w swej ideologii ludzie, którzy swe słowa chcą przekuć w rzeczywistość. Już raz skompromitowali Wrocław i jego władze, prawie plując im w twarz na Rynku.

Michał Ostrowski, prokurator okręgowy we Wrocławiu: - Obejrzałem materiał i zleciłem już odpowiedniej prokuraturze rejonowej zbadanie go pod kątem propagowania treści faszystowskich i nawoływania do nienawiści na tle różnic narodowościowych. Pojawił się on w internecie, a ten jest przestrzenią publiczną. Być może trzeba będzie także dotrzeć do uczestników tego spotkania i ustalić, jakie inne zdarzenia - poza tymi pokazanymi na zdjęciach - miały tam miejsce.

Karolina Łagowska
Gazeta Wyborcza Wrocław
20-07-2007

Dziennikarze: Słowa Leppera to chamstwo, ale bojkot nic nie da

"Premier w sprawie seksu niech się nie odzywa najlepiej, bo on tego uczucia bycia z kobietą w stałych uczuciach nie przeżył" - powiedział w porannych "Sygnałach Dnia" Andrzej Lepper. - Chamstwo spod budki z piwem - komentuje te słowa Katrzyna Kolenda-Zaleska. - To wina Jarosława Kaczyńskiego - mówi Jacek Żakowski.





Andrzej Lepper dopiero, co stracił stanowisko w rządzie i już zdążył wrócić do językowych standardów sprzed kilkunastu miesięcy. Tylko dzisiaj obraził premiera, a przyłożył również posłowi PiS - Markowi Suskiemu. "Poseł Suski chyba jest zboczony. Żony nie ma? Jak nie ma to niech se zaprosi panienkę i nią się podnieca!" - stwierdził Lepper w Poranku Radia TOK FM. Obydwie wypowiedzi dotyczyły pojawiających się pytań o tzw. seksaferę w Samoobronie, która wyraźnie irytuje byłego wicepremiera.

Spytaliśmy czołowych polskich dziennikarzy i medioznawcę czy Lepper, brutalnie obniżając poziom debaty publicznej, zasłużył już na bojkot ze strony mediów.

Olejnik: Nie zbojkotuję - na złość Kaczyńskiemu

- Ja byłam jedyną osobą, która bojkotowała Leppera przez prawie pięć lat - przypomina Monika Olejnik, która byłego wicepremiera nie gościła w swoich programach w latach 2002-2004. Powodem były słowa szefa Samoobrony, w których posądził posłów o malwersacje i obraził ojca Włodzimierza Cimoszewicza. - Teraz zostawiam to moim kolegom.

Zdaniem Olejnik to premier popełnił błąd akceptując Leppera w swoim rządzie. - Dlatego nie zamierzam bojkotować Leppera - na złość Jarosławowi Kaczyńskiemu.

Dziennikarka pytana jak by się zachowała, gdyby w jej programie Lepper proponował posłowi spotkanie z "panienką" stwierdziła: - Ja bym powiedziała, że widocznie wicepremier wie jak to się robi...

Żakowski: To wina Jarosław Kaczyńskiego

- Bojkot Leppera nie byłby uprawniony, bo jego słowa nie odbiegają od wypowiedzi przedstawicieli obecnego obozu rządzącego - mówi z kolei Jacek Żakowski. - Obrażanie homoseksualistów i antysemityzm są w tym rządzie na porządku dziennym, więc wypowiedź Leppera to żaden wyjątek.

Według Żakowskiego takie psucie języka dyskusji publicznej to wina Jarosława Kaczyńskiego. - Dotychczas o orientacjach seksualnych premierów się nie mówiło. Premier Kaczyński zaakceptował jednak wyjątkowo ohydne szczucie ludzi przeciwko homoseksualistom, wprowadzając tym samym agresywny język do dyskusji publicznej - mówi Żakowski. - Ten temat nie był obecny w mediach dopóki Kaczyńscy go nie autoryzowali.

Zdaniem publicysty "Polityki" akceptacja przez premiera takiego języka rozszerza standardy wobec niego samego. Żakowski przypomniał, że obecni rządzący w niewybredny sposób spotwarzyli m.in. Władysława Bartoszewskiego.

- Zapraszamy do programów Jarosława Kaczyńskiego, Antoniego Macierewicza i Zbigniewa Ziobrę. Dlaczego zatem mamy bojkotować Leppera? - pyta retorycznie publicysta.

Żakowski odniósł się również do bojkotu jaki wobec Leppera zastosowała Monika Olejnik. - Moim zdaniem to był błąd Olejnik. Ja bym szybciej nie zaprosił Antoniego Macierewicza.

Kolenda-Zaleska: Chamstwo spod budki z piwem

- Słowa Leppera to zwykłe chamstwo spod budki z piwem. Jak to komentować? - pyta Katrzyna Kolenda-Zaleska. Zdaniem dziennikarki TVN bojkot nie jest jednak dobrym pomysłem. - Lepper jest rozgrywającym. Bez względu na to, że jego obecność w rządzie stanowiła obniżenie standardów.

Kolenda przyznaje, że sama niechętnie rozmawia z Lepperem. - A komentowanie jego wypowiedzi to jak rozmowa o napisach na murach - podsumowuje.

Medioznawca: Nie wolno mówić, że "komuś nie staje"

Medioznawca profesor Wiesław Godzic również nie wierzy w formę protestu mediów jaką jest bojkot. - Sytuacja zasługuje na to, żeby wyraźnie powiedzieć, iż sfera publiczna różni się od rynsztoku. Jednak bojkot to nieskuteczny sposób, bo w środowisku dziennikarskim zawsze się ktoś wyłamie - mówi Godzic.

Zdaniem Godzica należy działać szybko. - To jest próba łamania tabu, powiedzenia komuś, że "mu nie staje". Tym bardziej boję się o język i poziom najbliższej kampanii wyborczej.

Medioznawca zgadza się z Jackiem Żakowskim, że język Leppera jest adekwatny do środowiska obecnie rządzących. - Mówienie o kimś, że jest agentem, boli bardziej niż zarzuty o brak doświadczeń seksualnych. A jednak polska tradycja jest pruderyjna - zabrania mówienia o sprawach intymnych. Lepper tę sferę naruszył.

Godzic odniósł się do sytuacji mediów za granicą, dla których sprawy łóżkowe polityków nie stanowią pożywki. - Tam ważna jest deklaracja polityka. Jeśli polityk powie, że domy publiczne są dobre to przyłapany w takim przybytku nie musi się tłumaczyć. Podobnie było w sprawie Clintona, w której nie chodziło o złe prowadzenie się byłego prezydenta USA tylko o prawdomówność. Clinton kłamał mówiąc, że z Moniką Lewinsky nic poza sprawami zawodowymi go nie łączy - podsumowuje Godzic.

Michał Pietniczka
Gazeta.pl
20-07-2007

Kuźnia czystych kadr

Premier Kaczyński chce powołać nowy uniwersytet publiczny bez "terroru intelektualnego" i mieszania naukowców z dawnymi ubekami. Przywraca też Gombrowicza, co Giertych uznaje za promowanie pederastii"





Taką nowinę przekazał wczoraj premier, prezentując blaski swoich rocznych rządów. Uniwersytet ma być uczelnią państwową "innego niż dotychczas, nowego typu". Premier powiedział, że takiej uczelni chcą wybitni intelektualiści, z którymi się spotyka.

Nie udało nam się znaleźć choćby jednego, który cokolwiek by o tym wiedział, ale premier scharakteryzował ich potrzeby. "Chcieliby pracować w warunkach bardziej komfortowych niż na zasadzie takiej, że tu mamy uczciwych ludzi, a tu mamy takich, którzy współpracowali ze służbą bezpieczeństwa". Zbrzydł im też panujący na uczelniach "terror intelektualny, intelektualnej poprawności".

Nowy uniwersytet to "placówka, która - mam nadzieję - będzie wskazywała drogi nie tylko w sferze intelektualnej, ale także w sferze moralnej, jeżeli chodzi o świat akademicki" - oznajmił premier.

Naukowcy jako część "łże-elit" od początku rządów PiS byli na cenzurowanym. Gdy wiosną 2007 r. zaczęli kontestować oświadczenia lustracyjne, zarówno prezydent, jak i premier mówili o "ciężkiej chorobie tego środowiska" i jego "wściekłym oporze".

Ale pomysł kontruniwersytetu padł wczoraj po raz pierwszy.

- Był już taki pomysł w 1950 r. Instytut Kształcenia Kadr Naukowych przy KC PZPR miał nauczać według wzorów nauki radzieckiej i odseparować środowisko od nauki burżuazyjnej - mówi nam prof. Jerzy Szacki, socjolog.

- Muszę sprawdzić, co premier miał na myśli, nie znam żadnego dokumentu. O inicjatywie dowiedziałem się z portalu "Gazety" - powiedział nam Paweł Mikusek, dyrektor Departamentu Informacji i Promocji Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. O uniwersytecie nie słyszał też prof. Michał Kleiber, prezes PAN i doradca prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

Nie jest łatwo stworzyć uniwersytet. Według ustawy ta nazwa przysługuje uczelni, która ma uprawnienia do nadawania tytułu doktora w co najmniej 12 dziedzinach. Dyrektor Mikusek: - W Polsce jest 21 uniwersytetów.

Gombrowicz wbrew Giertychowi

- Lektury będą, jak zapowiadałem. Nie będzie eliminacji Gombrowicza - powiedział wczoraj premier. I dodał, że w kanonie lektur szkolnych "nie będzie pisarzy, których klasę można określić jako średnią, choć dużo napisali", co odczytano jako usunięcie książek Jana Dobraczyńskiego, przed wojną działacza Stronnictwa Narodowego, od 1982 r. przewodniczącego PRON popierającej stan wojenny.

W ten sposób premier w sporze o listę lektur przyznał rację Kazimierzowi Ujazdowskiemu (PiS), ministrowi kultury, a nie edukacji Romanowi Giertychowi (LPR.)

Giertych opublikował już rozporządzenie o lekturach. Bez Gombrowicza, z Dobraczyńskim.

Jak MEN przyjął słowa premiera? - Nie planujemy żadnych zmian w kanonie lektur - powiedział nam Krzysztof Warecki z biura prasowego.

Czy premier może dopisać Gombrowicza wbrew Giertychowi? Jan Dziedziczak, rzecznik rządu: - Premier lub Rada Ministrów wyda rozporządzenie o lekturach. Gombrowicz będzie.

- Jeżeli premier chce wziąć na swoje sumienie wprowadzenie do kanonu książki promujące pederastię, niech to robi. Ja bym na jego miejscu tego nie robił - powiedział "Panoramie" TVP min. Giertych. Giertych zarzucał propagowanie homoseksualizmu "Trans-Atlantykowi" Gombrowicza.

Ewa Milewicz, Marcin Markowski
Gazeta Wyborcza
20-07-2007

Sędziowie, radźcie sobie sami

Minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro nie zamierza podpisywać delegacji dla sędziów, mimo że Sąd Najwyższy uznał, iż tylko on osobiście może to robić.

- Pan minister ze spokojem przyjął uchwałę Sądu Najwyższego i nie zmieni dotychczasowej praktyki delegowania. Decyzja SN negatywnie wpłynie na wymiar sprawiedliwości, ale odpowiedzialność za to ponosi wyłącznie Sąd Najwyższy - przekazała mediom Joanna Dębek z wydziału informacji w ministerstwie.

We wtorek Sąd Najwyższy uznał, że delegować sędziów do sądów wyższej instancji może tylko minister sprawiedliwości, a nie - jak do tej pory - jego zastępcy. SN odwołał się do zasady trójpodziału władz i podkreślił, że delegowanie sędziów i tak jest wyłomem w poszanowaniu ich niezawisłości. Uchwała łamiąca obowiązującą od lat praktykę i reakcja ministerstwa wpisują się w konflikt między resortem Zbigniewa Ziobry a środowiskiem sędziowskim.

"Gazeta" już w środę opisała, jak katastrofalne mogą być wtorkowej uchwały skutki.

Sprawa dotyczy co dziesiątego sędziego z sądów okręgowych i apelacyjnych i - według nieoficjalnych szacunków - setek tysięcy spraw. Teoretycznie uchwała obowiązuje w sprawie, w której została podjęta, ale jest to wykładnia prawa. Na podstawie uchwały z wtorku można próbować unieważnić wyroki wydane przez źle delegowanych sędziów do pięciu lat wstecz, wstrzymać prowadzone przez delegowanych sędziów procesy itp.

- Jestem przerażona, to może oznaczać totalny paraliż - mówi sędzia Małgorzata Kuracka, przewodnicząca III wydziału w warszawskim sądzie okręgowym. - Od 2004 r. mniej więcej połowę orzeczeń w moim wydziale wydali sędziowie delegowani, w ostatnim było ich blisko tysiąc. Gdyby miały zostać unieważnione, na marne poszłaby praca sędziów. A skutki? Proszę sobie wyobrazić, że np. ktoś otrzymał nieruchomość i może ją stracić. Proszę sobie wyobrazić nieważne tytuły egzekucyjne, decyzje o ubezwłasnowolnieniu - dodaje sędzia Kuracka. A jest wydział w Warszawie, gdzie pracują sami sędziowie delegowani.

Spokój ministra nie udziela się też innym sędziom. - Rolą ministerstwa jest wyjaśnienie sytuacji i podjęcie działań - słyszymy od rzecznika warszawskiego sądu Marcina Łochowskiego. - Do sekretariatów dzwonią interesanci z pytaniami, kto wydał wyrok, czy był to sędzia delegowany, ale o wniosku o wznowienie postępowania jeszcze nie słyszałem - dodaje sędzia Łochowski. - Sprawa jest nagła i wymaga błyskawicznych decyzji - mówił PAP sędzia Paweł Reszka z Sądu Apelacyjnego w Katowicach.

W Warszawie wczoraj rano co najmniej kilkanaście spraw prowadzonych przez sędziów delegowanych zostało zdjętych z wokandy. Po południu przyszło uspokojenie. - Każdy sędzia ma decydować sam, ale przeważa pogląd: pracujemy normalnie - mówi sędzia Kuracka.

To zasługa błyskawicznej decyzji I prezesa Sądu Najwyższego prof. Lecha Gardockiego. W środę po południu - o czym pisaliśmy wczoraj - prof. Gardocki postanowił wystąpić z wnioskiem, aby wszyscy sędziowie czterech izb Sądu Najwyższego (jest ich 88) zdecydowali - kto ma prawo sędziego delegować. Taka sytuacja ostatni raz zdarzyła się w 1992 r.

Bogdan Wróblewski
Gazeta Wyborcza
20-07-2007

Jak Ziobro promował Kryżego

Minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro w specjalnym trybie usiłował zapewnić swojemu wiceministrowi Andrzejowi Kryżemu posadę w sądzie apelacyjnym. Przegrał


Minister Ziobro specjalnie w tym celu zjawił się w ostatnią środę na posiedzeniu Krajowej Rady Sądownictwa. Było to wydarzeniem, bo choć minister z urzędu jest członkiem Rady, a jej posiedzenia odbywają się średnio co miesiąc, była to dopiero druga obecność Ziobry w KRS, od kiedy jest ministrem.

Rada decyduje m.in. o nominacjach sędziów. Niedawno zaś zwolniło się miejsce w wydziale cywilnym Sądu Apelacyjnego w Warszawie. Właśnie na nie minister rekomendował swojego zastępcę Andrzeja Kryżego. Byłby to awans zawodowy i płacowy. W tej chwili Kryże dostaje wynagrodzenie sędziego sądu okręgowego, z którego minister go delegował do ministerstwa (plus ministerialny dodatek). Gdyby został sędzią apelacyjnym, wynagrodzenie byłoby odpowiednio wyższe.

Nie byłoby we wniosku ministra nic dziwnego, gdyby nie trzy okoliczności.

Kandydat w spectrybie

Okoliczność pierwsza. W normalnym trybie to sędzia, który chce kandydować do orzekania w jakimś sądzie, w którym jest wolny etat, zgłasza to prezesowi tego sądu. Ten ocenia jego kwalifikacje i przedstawia go - lub nie - kolegium sądu. Następnie zgromadzenie ogólne sędziów danego sądu też opiniuje kandydata. Tę opinię wysyła się do wiadomości ministrowi sprawiedliwości, a potem - do ostatecznej decyzji - Krajowej Radzie Sądownictwa.

Ale minister Zbigniew Ziobro skorzystał ze specjalnego trybu w sprawie etatu dla wiceministra, który przewiduje art. 59 ustawy o ustroju sądów powszechnych. Pozwala mu przedstawić kandydaturę z pominięciem opiniowania jej przez środowisko sędziowskie. Dlaczego z tego skorzystał? - Gdyż docenia wiedzę ministra Andrzeja Kryżego, osiągnięcia oraz wkład w reformę polskiego wymiaru sprawiedliwości. Nie może być tak, by sędzia poświęcający się dla wymiaru sprawiedliwości, w tym dla wszystkich innych sędziów, miał ograniczony dostęp do awansu. Mimo częstych szykan ze strony np. mediów, jak i gróźb przestępców, udowodnił, iż jest osobą pryncypialną i nieugiętą w walce o sprawiedliwość. Powinien być awansowany wiele lat temu. - odpowiedział nam wydział prasowy ministerstwa.

Sędzia po godzinach

Okoliczność druga. Wiceminister Andrzej Kryże jest sędzią i spełnia formalne warunki, by kandydować do sądu apelacyjnego. Tyle tylko, że zwolniło się miejsce w wydziale cywilnym, a on przez całe swoje zawodowe życie orzekał w sprawach karnych. Dlaczego więc minister rekomendował go na to miejsce? Wydział prasowy tłumaczy: - Sędzia jest rekomendowany do danego sądu, a nie do danego wydziału, dopiero prezes sądu decyduje o przydzieleniu sędziego do konkretnego wydziału.

Okoliczność trzecia. Jest mało prawdopodobne, żeby sędzia Kryże był w stanie pełnić normalne obowiązki sędziego, bo jako wiceminister jest odpowiedzialny w Ministerstwie Sprawiedliwości za koordynację kilkudziesięciu projektów ustaw w ramach sztandarowej dla ministra Ziobry "reformy wymiaru sprawiedliwości". Skoro w istocie będzie blokował miejsce sędziemu, który mógłby normalnie orzekać, dlaczego minister go rekomendował? Na to pytanie wydział prasowy odpowiada tak: - Sędziowie oddelegowani do pracy w Ministerstwie Sprawiedliwości (w tym pełniący funkcję podsekretarza stanu) orzekają w sądach w ograniczonym zakresie.

Minister głosuje

Minister Ziobro mógł przysłać Krajowej Radzie Sądownictwa kandydaturę swojego zastępcy wraz z uzasadnieniem. Ale zjawił się osobiście na posiedzeniu Rady, żeby wziąć udział w głosowaniu nad kandydaturą (głosować mógł jedynie osobiście, nie mógł przysłać w tym celu swojego przedstawiciela). Głosowanie przegrał.

- Głosowałem przeciw, bo pan sędzia Kryże nie ma doświadczenia cywilisty i miał mocnego kontrkandydata - powiedział "Gazecie" przewodniczący KRS sędzia Stanisław Dąbrowski. - Poza tym uważam, że nie uchodzi, aby na stanowisko sędziego kandydował ktoś, kto jest urzędującym wiceministrem.

Andrzej Kryże jest sędzią od 1974 roku. Gdyby udało mu się dostać stanowisko w sądzie apelacyjnym, byłby to jego pierwszy awans zawodowy w III RP. Jego ostatni awans - zresztą błyskawiczny - miał miejsce w 1984 roku. Awansował wtedy ze stanowiska prezesa Sądu Rejonowego w Pruszkowie na przewodniczącego IV Wydziału w Sądzie Wojewódzkim w Warszawie. Wydział był oczkiem w głowie ówczesnej władzy. W środowisku sędziowskim panuje opinia, że przysłano go tam, żeby zrobić porządek z "solidarnościowo" nastawionymi sędziami. Kilku sędziów odeszło wtedy z wydziału z własnej woli lub zostało przeniesionych.

- Można było albo wejść na barykady, albo - jak ja - przyjąć postawę pozytywistyczną. W tym się mieści także ochrona praw obywateli - tłumaczył "Gazecie" w kwietniu 2005 roku, niedługo po tym, jak wydał wyrok w aferze FOZZ-u, którą przejął po sędzi Barbarze Piwnik.

Kryże w III RP już nie awansował zawodowo. Minister Zbigniew Ziobro sprowadził go do ministerstwa w 2005 r., na początku swojego urzędowania. Współpracował z nim już wcześniej - od 2000 roku, kiedy razem w ministerstwie, którym kierował wtedy Lech Kaczyński, przygotowywali nowe kodeksy karne. Miały one zastąpić zbyt liberalne ich zdaniem prawo z 1997 r.

Ewa Siedlecka
Gazeta Wyborcza
20-07-2007

Dlaczego Religa chce zlikwidować Centrum Zdrowia Matki Polki?

Łódzkie Centrum ma 130 mln długów, które wciąż rosną. Lekarze muszą przysyłać komornika po swoje trzynastki


To zemsta za nasz strajk - tak lekarze z Centrum Zdrowia Matki Polki komentują decyzję Ministerstwa Zdrowia o likwidacji szpitala. Są zrozpaczeni, bo zaraz dostaną wymówienia. Podkreślają, że tylko w Centrum działają oddziały kardiochirurgii dziecięcej i chirurgii noworodka oraz pediatryczna stacja dializ. - Dlatego naszego szpitala nie powinno się likwidować - przekonują.

Tymczasem minister Zbigniew Religa uważa, że Matka Polka to niewydolny moloch, rodem z lat 70. Kto ma rację?

Matka Polka to faktycznie wielki szpital. W dwóch ogromnych budynkach mieści się 26 oddziałów z tysiącem łóżek. Ale chluba łódzkiego Centrum - klinika kardiochirurgii - ma tylko 15 łóżeczek i jest zapchana do granic możliwości.

Kardiochirurdzy z Centrum mają znakomite wyniki. Mimo że operują więcej dzieci z cięższymi wadami, spada śmiertelność ich pacjentów. Teraz jednak mogą przyjmować tylko te dzieci, które wymagają natychmiastowej operacji ratującej życie. - Nasz oddział wygląda tak samo jak 15 lat temu, zaczynamy balansować na granicy bezpieczeństwa - martwi się prof. Jacek Moll, szef kliniki.

Nie dało się tego zmienić nawet wtedy, kiedy szef konkurencyjnej kliniki z Krakowa wyjechał do pracy w Niemczech. Do Łodzi przyjechały dziesiątki dzieci na pilne operacje. Zabiegów nie można było zrobić w innych ośrodkach i kolejka urosła do monstrualnych rozmiarów.

Tymczasem obok, w tym samym Centrum, działa kilka klinik pediatrycznych, a w gmachu ginekologii są setki łóżek. Dlaczego nie można było przenieść tam oddziału kardiochirurgicznego?

- Potrzebne jest miejsce - odpowiada Ewa Smulewicz, dyrektor ekonomiczny szpitala.

- Przecież w Matce Polce jest dużo miejsca - dociekamy.

Smulewicz: - Tak, ale na korytarzach.

Dyrekcja chciała przenieść kardiochirurgię w miejsce szpitalnej apteki. Operacja miała kosztować 30 mln. - A my mamy 84 mln zł wymagalnych długów - wylicza dyrektor Smulewicz.

Zadłużenie Centrum zwiększa się średnio o 10 mln na rok. Najgorzej było w 2005 r. - wtedy roczna strata Matki Polki sięgnęła 26 mln zł.

- W spiralę zadłużenia wpadliśmy, kiedy wprowadzono ustawę 203 [Sejm nakazał szpitalom wypłacić 203 zł podwyżki, ale nie powiedział, skąd wziąć pieniądze] - mówi Smulewicz.

A co jest przyczyną złej sytuacji placówki?

- Mamy za mały kontrakt w stosunku do naszych możliwości - odpowiada dyrektor.

Chodzi o to, że w części klinik stoją... puste łóżka.

I właśnie to chce zmienić Religa. Zapowiedział, że skarb państwa spłaci długi Centrum i potem dostosuje liczbę łóżek i zatrudnienia do kontraktu. Wtedy szpital nie będzie się zadłużał. Na antenie Radia TOK FM mówił: - 50 proc. oddziałów jest tam niepotrzebnych.

Minister zdrowia wie, że w normalnych warunkach zlikwidowanie oddziału jest niemal niemożliwe. Przekonał się o tym, kiedy upadek groził szpitalom we Wrocławiu i Gorzowie Wielkopolskim. Religa wykorzystał strajk i mówi: przecież to lekarze sami zamknęli szpital. Jego resort już zapowiedział, że wszyscy dostaną wypowiedzenia i odprawy. Od nowa zatrudnieni będą tylko ci, którzy są naprawdę potrzebni. Dyrektor Smulewicz uważa, że z 2,3 tys. pracowników zostanie 2 tys.

Nawet Krzysztof Bukiel, szef Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy prowadzącego strajk w ponad 200 szpitalach, uważa, że restrukturyzacja jest potrzebna, zastrzega jednak, że nie może się ograniczać tylko do jednego szpitala. - Bo jeśli tak będzie, ludziom stanie się krzywda. Lekarze z Łodzi robili specjalizacje z ginekologii i położnictwa nie dlatego, że było prawdziwe zapotrzebowanie, tylko dlatego, że był ośrodek, który ich kształcił.

Lekarze z Centrum kontynuują strajk, ale w czterech innych łódzkich szpitalach przerwali wczoraj głodówki.

Adam Czerwiński
Gazeta Wyborcza
20-07-2007

Lepper: Warunki premiera nie do przyjęcia

- Warunki, jaki stawia premier, są nie do przyjęcia przez Samoobronę - powiedział w piątkowych "Sygnałach Dnia" lider tej partii Andrzej Lepper. Podkreślił, że odpowiedź na list Jarosława Kaczyńskiego skierowany do współkoalicjantów jest możliwa najwcześniej przed posiedzeniem Sejmu zaplanowanym na koniec sierpnia. W TVN24 były premier dodał, że nie do przyjęcia jest warunek o rezygnacji Samoobrony z poparcia wniosku o powstaniu komisji sejmowej ds. działań CBA w ministerstwie rolnictwa.





Andrzej Lepper uważa, że list premiera to przygotowanie do usunięcia Ligi i Samoobrony z rządu. Jarosław Kaczyński wysłał do Romana Giertycha i Andrzeja Leppera pismo z warunkami, jakie obie partie muszą spełnić, by trwała współpraca. Były wicepremier i minister rolnictwa jest zdania, że premier przygotowuje się do stworzenia gabinetu mniejszościowego oraz - gdy będą sprzyjające warunki - rozpisania wyborów. Stwierdził, że Jarosław Kaczyński chce pozbawić koalicjantów ich własnych programów i chce, by Liga i Samoobrona robiły dokładnie to, czego życzy sobie premier i PiS.

Andrzej Lepper skrytykował czas i formę, w jakiej szef rządu zwrócił się do współkoalicjantów. Powiedział, że premier nawet nie ma odwagi usiąść do stołu z szefami Ligi i Samoobrony i porozmawiać o przyszłości Polski. Przypomniał, że Jarosław Kaczyński kontaktuje się z koalicjantami tak, jak rozmawiał niegdyś z Donaldem Tuskiem - przez media i listy. Dodał, że - w jego opinii - chodzi o to, by zasugerować opinii publicznej, że to LPR i Samoobrona będą odpowiedzialne za ewentualny rozpad w przyszłości koalicji.

Były wicepremier poinformował, że odpowiedź na list premiera Kaczyńskiego zostanie mu przekazana przed pierwszym posiedzeniem Sejmu. Wyjaśnił, że teraz posłowie są na wakacjach, a szef Samoobrony nie zamierza przerywać im urlopów. Zapewnił, że przed pierwszym posiedzeniem spotkają się działacze z kierownictwa partii i zostaną podjęte decyzje w sprawie odpowiedzi na list Jarosława Kaczyńskiego.

W rozmowie wróciła m.in. sprawa seksafery w kontekście przywołanej przez dziennikarza wypowiedzi premiera Kaczyńskiego, że w związku z nią mogą wyjść takie rzeczy, iż duchownemu - o.Rydzykowi nie będzie wypadało kontaktować się z ludźmi związanymi z tą sprawą.

- Premier niech się na temat seksu nie odzywa najlepiej, bo on tego uczucia bycia z kobietą w stałych uczuciach nie przeżył, więc niech on lepiej nie rozmawia o tym. To jest jego osobista sprawa i do osobistych spraw ludzi, którzy żyją w związku przez kilkadziesiąt lat, niech on się też nie wtrąca. Bo jakie ja rzeczy słyszałem na temat premiera, to też mogę je powiedzieć. A jeżeli zaczniemy odkrywać prawdę na temat rozmów prywatnych, to też będziemy mieli z premierem Giertychem dużo do powiedzenia, chociażby na temat działań, które były czy są przygotowywane wobec niektórych ludzi w Polsce - powiedział Lepper, ale nie chciał wyjaśnić, co ma na myśli.

mt, PAP, IAR
Gazeta.pl
20-07-2007

Kapituła złych obyczajów

Bronisław Geremek i Tadeusz Mazowiecki do dziś nie dostali od prezydenta zawiadomienia, że nie są już członkami Kapituły Orła Białego


- Nie chcę tego komentować - powiedział "Gazecie" Geremek (eurodeputowany i b. szef MSZ), potwierdzając jedynie, że nikt go nie zawiadomił o tym, że nie jest już członkiem Kapituły najwyższego polskiego odznaczenia. Zawiadomienia nie dostał też Mazowiecki (pierwszy niekomunistyczny premier RP). O tym, że nie są w Kapitule, dowiedzieli się 2,5 miesiąca temu, ale tylko z medialnych wypowiedzi Macieja Łopińskiego, rzecznika prezydenta RP,.

Geremek i Mazowiecki zostali, odwołani bo odmówili złożenia oświadczeń lustracyjnych, stwierdzając, że zrobili to już wcześniej i uważają, że żądanie ponownego złożenia oświadczenia jest sprzecznie z konstytucyjną zasadą poszanowania godności ludzkiej. Decyzje o odwołaniu obu polityków z Kapituły prezydent podtrzymał również wtedy, gdy Trybunał Konstytucyjny zakwestionował szereg zapisów ustawy lustracyjnej, w tym sam wzór oświadczeń lustracyjnych.

Czy brak formalnego zawiadomienia o usunięciu z grona członków Kapituły oznacza, że Geremek i Mazowiecki nadal w niej zasiadają? Zdaniem Leny Dąbkowskiej-Cichockiej, minister w Kancelarii Prezydenta, zawiadamianie o odwołaniu z Kapituły nie było konieczne: - Obaj panowie nie zostali odwołani, lecz w związku z tym, że nie złożyli oświadczeń, na mocy ustawy ich członkostwo w Kapitule wygasło. Nie było obowiązku zawiadamiania ich o tym.

Nie zgadza się z nią prof. Hubert Izdebski, specjalista od prawa administracyjnego z Uniwersytetu Warszawskiego: - Nie powiadamiając o tym, formalnie naruszono nie tylko dobre obyczaje, ale i prawo, które jednak wymaga, by zainteresowany został o czymś takim skutecznie powiadomiony, a nie opierał się na tym, co powiedziano w telewizji.

Członkowie kapituły wybierani są na pięcioletnie kadencje spośród kawalerów Orła Białego. Jest ich pięciu, a szósty - prezydent - jest Wielkim Mistrzem Orderu. W czasie prezydentury Lecha Kaczyńskiego Kapituła przeżyła kilka wstrząsów. Najpierw - w 2005 r. - odeszła z niej prof. Barbara Skarga, protestując przeciwko słowom Kaczyńskiego, że za czasów poprzedniego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego order "nadawano osobom zasłużonym, ale dla PRL". Po usunięciu Geremka i Mazowieckiego z członkostwa w Kapitule zrezygnował prof. Władysław Bartoszewski, który zwrócił uwagę, że Kaczyński nie konsultuje z Kapitułą nominacji do orderu i od czasu objęcia prezydentury ani razu nie zwołał jej posiedzenia (powinna zbierać się raz na pół roku).

W tej chwili w Kapitule zasiadają prof. Wiesław Chrzanowski, bp Ignacy Tokarczuk i Andrzej Gwiazda.

Wojciech Czuchnowski
Gazeta Wyborcza
20-07-2007

Życie mija nam na staniu w kolejkach

Gigantyczne kolejki, wściekli i zmęczeni ludzie oraz rozlazła biurokracja. Tak wygląda potworna rzeczywistość w polskich urzędach. A to, co dzieje się w wydziałach komunikacji, przechodzi ludzkie pojęcie.

"Dlaczego nie można pójść do urzędu, stanąć przy okienku i od ręki załatwić wszystkich niezbędnych formalności? Przecież rejestracja auta to nie żadna fanaberia, tylko zwyczajna sprawa" - burzy się Leszek Pielucha z Poznania. Jak setki tysięcy innych Polaków musiał wziąć dzień wolny z pracy - pisze "Fakt".

Potem godzinami stać w urzędzie, by załatwić prostą z pozoru rzecz. Niby dokumenty były w komplecie, ale urzędnik zawsze udowadniał, że czegoś w tej skrzętnie uzupełnianej teczce brakuje. I znów trzeba było pędzić do domu i dokładać kolejne kwitki. A następnego dnia po raz kolejny do kolejki! I tak trzy razy z rzędu.
Najgorzej jest w dużych miastach. W stolicy na rejestrację samochodu trzeba czekać nawet pięć godzin. W Krakowie i w Olsztynie aż cztery godziny, a w Szczecinie czy Katowicach trzy godziny - pisze "Fakt".

Ale tych, którzy dobiją się do tej gigantycznej kolejki, i tak można uznać za prawdziwych szczęśliwców. Bo w większości urzędów, gdzie obowiązują numerki dla petentów, błyskawicznie się one rozchodzą. "Numerki wydajemy od godz. 8, więc najlepiej przyjść po nie godzinę wcześniej. Bo później już można się nie załapać" - nie ukrywa pracownik wydziału komunikacji w Olsztynie. A to oznacza, że ten urząd nie jest w stanie obsłużyć wszystkich, którzy się do niego zgłoszą!

Skąd się biorą te kilkugodzinne kolejki? Urzędnik, zamiast szybko sprawdzić dokumenty i wydać dowód tymczasowy, zaczyna przy nas przepisywać do komputera wszystkie dane. My co prawda w tym czasie możemy dokonać niezbędnych opłat w kasie, ale i tak gdy wracamy do okienka, jeszcze się upewnia, czy wszystkie numery, nazwisko i adres się zgadzają. Dopiero potem bierze się do drukowania tymczasowego dokumentu.

Inna sprawa, że urzędnicy wcale się nie przepracowują, co potwierdza samo Ministerstwo Transportu. "Przydałaby się też taka organizacja pracy, która pozwalałaby na obsługę obywateli po godzinie 15. W końcu z ankiet z przeprowadzonych przez producenta dokumentów wynika, że tylko 20 urzędów w kraju ma czas pracy wydłużony do godz. 19. A to załatwiłoby wiele spraw" - przyznaje "Faktowi" Teresa Jakutowicz, rzeczniczka Ministerstwa Transportu.


Dziennik.pl
20-07-2007