sobota, 16 czerwca 2007

Grunt to rodzina Leppera

Jak kupić państwową ziemię dwa razy taniej, niż wynika z przepisów? Wiedzą to córka i syn wicepremiera Leppera

Lada dzień Małgorzata Lepper, córka Andrzeja Leppera, zostanie właścicielką 57 ha państwowych gruntów, za które zapłaci ok. 450 tys. zł. Koszalińska filia Agencji Nieruchomości Rolnych mogłaby za tę ziemię wziąć dwa razy tyle.

Ważny szczegół: dyrektorem tej filii ANR jest Henryk Barancewicz nominowany przez Samoobronę. A minister rolnictwa Andrzej Lepper sprawuje nadzór nad ANR.

Jesienią w Karniszewicach (woj. zachodniopomorskie) Agencja zorganizowała przetarg na dzierżawę ziemi we wsiach Kopica i Drozdowo. Stawiło się dziewięciu rolników. Licytację wygrał mieszkający w sąsiedniej wsi Tomasz Lepper, syn wicepremiera. Przebił wszystkie oferty, stając się dzierżawcą 186 ha atrakcyjnej ziemi.

W kuluarach nie ukrywał, że jest zainteresowany jej wykupem. Przepisy mówią, że dzierżawca może zostać właścicielem gruntów, jeśli zapłaci państwu minimum 15-krotność rocznego czynszu dzierżawnego.

- Tomasz Lepper wylicytował tak wysoki czynsz, że przy wykupie musiałby zapłacić ok. 18 tys. zł za hektar - kalkuluje nasz rozmówca, wysoki urzędnik Agencji.

Jednak po podpisaniu umowy dzierżawnej z ANR Tomasz Lepper zrezygnował z dzierżawy ok. jednej trzeciej ziemi - 57 ha (resztę wciąż dzierżawi, ale chce ją wykupić).

- Gdy ktoś po wygranym przetargu nie podpisuje umowy dzierżawy, to traci wadium - mówi urzędnik ANR. - Ale Tomasz Lepper podpisał umowę, grunty zostały mu już wydane, więc wadium nie stracił. To niebywałe, że Agencja poszła mu na rękę, godząc się na jego rezygnację z części ziemi, nie zabezpieczając w umowie swoich interesów.

Owe 57 ha, które oddał Tomasz Lepper, ANR wystawiła na sprzedaż w przetargu ograniczonym (mogą w nim startować tylko mieszkańcy danej gminy, wystarczy ogłoszenie w gminie, a nie gazecie ogólnopolskiej).

Wtedy ziemią, której nie chciał syn, zainteresowała się córka wicepremiera. Małgorzata Lepper była jedyną osobą, która stanęła w marcu do przetargu. Dlatego kupiła po 7,8 tys. zł za hektar - czyli ponad dwa razy mniej, niż musiałby zapłacić jej brat.

- To bardzo dziwna sytuacja, moim zdaniem złamano prawo - mówi działacz ludowy Leszek Dydyna, zachodniopomorski delegat do Krajowej Izby Rolniczej, który był obserwatorem jesiennego przetargu w Karniszewicach. - Jeśli Lepper zrezygnował z części dzierżawy, to powinien ją dostać rolnik, który dawał największą cenę z pozostałych ośmiu.

Jak to możliwe, że do przetargu na ziemię, którą interesowało się tylu rolników, staje tylko jedna osoba?

- Dobre pytanie - śmieje się mój rozmówca z ANR. - Niech pan zapyta dyrektora z Koszalina.

- Wszystko odbyło się zgodnie z procedurami i niczego pan tu nie znajdzie - ucina Barancewicz, były wojskowy desygnowany na posadę dyrektora ANR w Koszalinie przez Samoobronę.

Według informacji "Gazety" przełożony Barancewicza, szef oddziału terenowego ANR w Szczecinie Stanisław Stępień, zwrócił uwagę na dziwną transakcję z Lepperami. Efekt? Samoobrona żąda odwołania Stępnia. On sam odmówił "Gazecie" komentarza w tej sprawie.

W ostatnich dniach o ziemskich interesach z Lepperami zrobiło się głośno w centrali Agencji. Z dwóch źródeł wiemy, że jeden z dyrektorów ANR sporządził opinię, według której na interesie z dziećmi wicepremiera państwo straci ok. 400 tys. zł.

Pytam o tę opinię w ANR. - Niech pan prześle pytanie na piśmie - mówi rzeczniczka Agencji Grażyna Kapelko, która sprawia wrażenie, że doskonale zna przebieg przetargu w Karniszewicach. - Zajmę się sprawą w poniedziałek.

Skądinąd dyr. Barancewiczem interesuje się CBA. Wicewojewoda zachodniopomorski Marcin Sychowski potwierdził "Gazecie", że osobiście zawiadomił CBA o domniemanych korupcyjnych propozycjach, które miał składać Barancewicz. Nie chciał podać szczegółów. Jak ustaliliśmy, pewien prawnik zeznał, że Barancewicz oferował mu pracę w ANR w zamian za pomoc w wykupie długów Barancewicza.

Andrzej Lepper odmawia komentarza, twierdzi, że to prowokacja. Jego rzecznik poseł Mateusz Piskorski mówi: - Dorosłe dzieci przewodniczącego są rolnikami i mogą kupować, co chcą. Przetargi odbyły się zgodnie z procedurami. A jeśli są jakieś zarzuty do pana Barancewicza, to dobrze, by zbadało je CBA.

CBA od kilku miesięcy bada różne wątki działalności ludzi Samoobrony w instytucjach rolnych. Jeden z nich - opisany przez "Gazetę" - dotyczy Małgorzaty Gut, doradczyni Leppera, która miała domagać się od szefa KRUS ustawienia przetargu na obsługę prawną tej instytucji. Od wielu miesięcy CBA ma w ręku obciążające ją zeznania. Efektów tych śledztw CBA na razie nie widać.

Sekretarz generalny PiS Joachim Brudziński: - Zgodnie z ustaleniami koalicyjnymi to Samoobrona bierze pełną odpowiedzialność za to, co dzieje się w agencjach rolnych. My się pod ich decyzjami nie podpisujemy. Tę ostatnią sprawę trzeba wyjaśnić. Jeśli jest nieczysta, to jestem pewien reakcji premiera.

Adam Zadworny
Gazeta Wyborcza
16-06-2007

Proboszcz nałożył podatek na wiernych

Kiedy ksiądz proboszcz i Rada Parafialna w Rymaniu półtora roku temu nałożyli na wiernych podatek, nikt się nie buntował. Po prostu, kto nie chciał, nie płacił - pisze "Głos Koszaliński". Parafianie oburzyli się dopiero teraz, bo proboszcz publicznie rozlicza niepłacących "podatników".

W kościelnej gablocie pojawiły się listy. Są na nich imiona i nazwiska głów rodzin, które proboszcz i Rada Parafialna rozliczają z podatku. Obok nazwiska - ulica, przy której mieszka "podatnik". W miesięcznych rubryczkach skrzętnie odnotowano, kto podatek zapłacił. U niepłacących - w rubryczkach są kreski.

"No, wywiesił mnie ksiądz jak jakiegoś spółdzielczego dłużnika" - oburza się jeden z mieszkańców. "Ludzie tu biedni, bezrobocie wysokie, ledwo człowiek koniec z końcem wiąże, a tu jeszcze nawet kościół pieniądze wymusza. Przecież i tak zbierają na tacę" - dodaje reporterowi gazety.

Podobne komentarze słychać w całej gminie, bo listy zawisły i w dwóch kościołach. Oficjalnie jednak nikt słowa nie powie. Jednym z wyjątków jest sołtys Rymania Stanisław Zarzycki. "Ja się ludziom nie dziwię. Mnie też się to nie podoba. Wiadomo, że to parafianie powinni łożyć na kościół, ale to przecież sprawa dobrowolna. Od zawsze ludzie dawali tyle, na ile ich stać, a teraz są do płacenia zmuszani. Tak się nie godzi" - mówi.

Wójt gminy Mirosław Terlecki, który - jak przyznaje - według kościelnej listy "zalega za trzy miesiące", jest podobnego zdania. Sam był członkiem Rady Parafialnej i zna obowiązki katolika. Rozumie potrzeby kościoła, ale sprawę wywieszenia tych list uważam za po prostu niesmaczną.

Gdy "Głos Koszaliński" pojechał do Rymania, ksiądz proboszcz Krzysztof Kempa nie tylko nie pozwolił gazecie list fotografować, ale nawet obejrzeć. Chętnie za to o nich opowiadał i wyjaśnił historię podatku. Partie, stowarzyszenia czy instytucje pobierają składki. Ksiądz zastanawia się dlaczego Kościół miałby tego nie robić. Dodaje, że o obowiązku troski, o potrzeby wspólnoty kościoła wyraźnie mówi piąte przykazanie kościelne.

Jak twierdzi ksiądz, połowę podatku przeznacza na ubezpieczenie budynków, w tym kościoła, energię elektryczną, ryczałt stałych opłat dla Urzędu Skarbowego i kurii. Druga część zasila fundusz remontowy. Dzięki niemu dało się uratować walące się prezbiterium, zabezpieczyć pękający mur, zamontować nowe rynny, doprowadzić gaz do plebanii, osuszyć w niej grzyb.

Wczoraj ostatecznie ksiądz proboszcz poinformował "Głos Koszaliński", że listę "dłużników" zdjął.


Dziennik.pl
16-06-2007

Lekarze nie wierzą ministrowi, że nie ma na nich nagonki

Lekarze się skarżyli na nagonkę, a minister Janusz Kaczmarek niedowierzał i obiecywał, że wszystko sprawdzi

Szef MSWiA przyjechał wczoraj do warszawskiego szpitala MSWiA, by usłyszeć "konkrety, a nie przeciekające informacje" o sytuacji w szpitalu po zatrzymaniu przez CBA dr. Mirosława Garlickiego, ordynatora kardiochirurgii tej lecznicy. Ma on zarzuty korupcji i zabójstwa pacjenta.

Od kilku tygodni piszemy, że w szpitalu wszyscy boją się, że są podsłuchiwani i śledzeni. - Liczę na szczerość - podkreślał kilka razy minister. I z wypełnionej po brzegi sali posypały się żale.

Najpierw dr Andrzej Włodarczyk, szef Okręgowej Rady Lekarskiej, przekazał dwa doniesienia do prokuratury. Pierwsze dotyczyło zabrania przez CBA dokumentacji medycznej kilku tysięcy pacjentów szpitala MSWiA. Drugie - zatrzymania w czwartek przez CBA ortopedy w szpitalu Bródnowskim. - Gdy doszło do zatrzymania, na dyżurze był tylko ten jeden ortopeda. Zaistniało więc zagrożenie dla życia i zdrowia pacjentów - wyjaśnił Włodarczyk. - Nie zadbano o zastępstwo.

Dr Włodarczyk podkreślał, że lekarze są zastraszani: - Nikt nie rozumie, dlaczego CBA zatrzymało dr. Orlicza (anestezjolog ze szpitala MSWiA, który pod koniec maja został zatrzymany, a wkrótce potem z podejrzeniem zawału trafił do szpitala; do tej pory nie postawiono mu zarzutów). Wszyscy myślimy, że każdy z nas może być następny.

Kaczmarek bronił CBA i prokuratury. - Działają zgodnie z prawem - podkreślał. Na sali poruszenie. - Oni mają prawo, ale swoje! - nie wytrzymała jedna z lekarek.

Ktoś pana okłamuje, panie ministrze!

Minister tłumaczył, że CBA wywiozło karty chorych, bo potrzebne były w śledztwie. Od szefów CBA i policji wie, że zabrano tylko dokumentację pacjentów szpitalnego oddziału ratunkowego.

- Ktoś pana okłamuje - wystąpił doc. Edward Franek, ordynator kliniki chorób wewnętrznych, endokrynologii i diabetologii. - CBA zabrało ode mnie dokumentację medyczną wszystkich hospitalizacji jednodniowych. To samo zrobili na kardiologii i na innych oddziałach. A jeśli ktoś pana okłamuje, to czy może mieć pan do tych ludzi zaufanie? Kaczmarek milczał.

- Mówimy tym samym głosem, ale gdzie indziej kładziemy akcenty - próbował ich uspokajać Kaczmarek. - W każdym zawodzie są czarne owce. Trzeba je odłowić.

Na sali zawrzało.

Kolano lub kolonoskopia

Lekarze nie kryli zbulwersowania, że masowo na komisariatach przesłuchuje się ich chorych. - Policja dysponuje intymnymi danymi pacjentów. Pan minister chciałby, żeby ktoś na komisariacie oglądał pana dokumentację medyczną? - padło pytanie z sali.

- Sprawdzę, czy faktycznie dzielnicowi i policjanci dysponują kopiami kart chorych - obiecał minister. - Mam informacje od komendanta głównego policji, że to nieprawda.

- To kłamią pacjenci, którzy nam o tym opowiadają? - dopytywał coraz bardziej zdenerwowany lekarz.

- Mój sąsiad został wezwany na przesłuchanie - mówiła Beata Kalicka, pracownik cywilny szpitala. - Zapytano go, czy miał zrobioną kolonoskopię. "Kolana mam w porządku" - odpowiedział [kolonoskopia ma związek z jelitem grubym, nie z kolanem]. Policjant zapisał, że kolonoskopii nie było.

Oni muszą mieć winnych

Z sali zaczęli wychodzić lekarze. Jeden z anestezjologów powiedział: - Ludzie, którzy rządzą nie potrafią inaczej myśleć niż prokurator. Muszą mieć winnych. Dwadzieścia lat jestem lekarzem i z przykrością stwierdzam, że ten zawód został zepchnięty na dno.

- Idę na oddział. I tak niczego się nie dowiem - twierdził inny lekarz. - Ciągle tylko "sprawdzę" i "z moich informacji wynika, że jest inaczej".

- Czuję bezsilność - przyznała lekarka. - Minister przyjechał, bo chyba chciał zaistnieć w mediach. Miałam nadzieję, że przyjechał, żeby pomóc, bo w szpitalu naprawdę atmosfera jest fatalna.

Krzysztof Szafranko, przewodniczący komitetu strajkowego Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy w szpitalu MSWiA, poprosił ministra o skomentowanie listu otwartego lekarzy ze szpitala z tej placówki do premiera. Pisali w nim, że są "traktowani przez służby państwowe jako potencjalni przestępcy. Nosi to znamiona totalitarnego państwa policyjnego".

- Zabolały nas słowa premiera, który po tym liście nazwał nas zdemoralizowanymi degeneratami. Czy pan może to skomentować? - poprosił Szafranko.

Minister odmówił komentarza i przerwał spotkanie. Zapowiedział następne. Obiecał, że sprawdzi wszystkie wątpliwości i skargi.

Strajk się zaostrza

Na spotkaniu pracownicy dostali ulotki OZZL, by 19 czerwca wzięli udział w demonstracji na ulicach Warszawy.

Od tego dnia w szpitalu zaostrza się też strajk - zostaną wstrzymane planowane przyjęcia pacjentów w poradniach i klinikach z wyłączeniem pacjentów onkologicznych i mundurowych.

Agnieszka Pochrzęst
Gazeta Wyborcza
16-06-2007

PiS: Przeciw Giertychowi? To nie na Podhalu

Klub muzyczny Dudek w Nowym Tagu wypowiedział trzem nauczycielom umowę najmu sali, w której miał się odbyć punkrockowy festiwal "Giertych Won"


O koncercie pisaliśmy w środę. Trzech podhalańskich nauczycieli-muzyków postanowiło pożegnać rok szkolny pod Tatrami, organizując z uczniami punkrockowy festiwal przeciwko ministrowi edukacji Romanowi Giertychowi. „W klubie Dudek w Nowym Targu wystąpią zespoły hard core punk z dwóch stron sztucznie stawianej »barykady « - w jednych grają belfrzy, a w innych - uczniowie!” - zapraszali. I dodawali w zaproszeniu: „Z jednej strony ma to być pożegnanie roku szkolnego, z drugiej - nadzieja na pożegnanie stylu i osób utożsamianych przez obecne władze oświatowe”.

Pomysł koncertu nie podoba się małopolskiemu kuratorium oświaty, które zastanawia się nad konsekwencjami wobec nauczycieli.

Już w środę klub muzyczny Dudek, gdzie w piątek miał się odbyć koncert, wypowiedział nauczycielom umowę najmu sali. - Organizowaliśmy z nimi wcześniej koncerty punkrockowe i nie wykluczam, że w przyszłości nadal będziemy współpracować. Nie chcemy mieszać się w politykę, dlatego postanowiliśmy wypowiedzieć im salę. To nasza decyzja, nikt nie interweniował w tej sprawie - mówi Grażyna Pamirska, właścicielka klubu.

Tymczasem zapowiedź festiwalu nie spodobała się radnym PiS z Nowego Targu. - Na konserwatywnym Podhalu nie ma miejsca na koncerty wymierzone w wicepremiera Romana Giertycha. Nauczyciele nie znajdą w naszym regionie miejsca na taką imprezę. Chętnie za to pomożemy w wynajęciu sali na koncert przeciwko Michnikowi - mówi Mariusz Jelonek, radny PiS z Nowego Targu.

- Musiałem wyjechać na kilka dni z Podhala. Wracam w przyszłym tygodniu i wtedy zajmę się sprawą koncertu - powiedział nam wczoraj Michał Hałabura, matematyk i jeden z organizatorów festiwalu.

Olga Szpunar, Bartłomiej Kuraś
Gazeta Wyborcza
16-06-2007

Komendant Guzik ściga "Gazetę"

Janusz Guzik, komendant wojewódzki policji w Lublinie, zażądał od prokuratury ścigania dziennikarza i redaktor naczelnej "Gazety Wyborczej Lublin". Prokuratura wszczęła już śledztwo

Komendant poczuł się dotknięty pytaniem naszego kolegi i komentarzem szefowej. Poszło o tekst "Zwyrodnialcy w mundurach" opublikowany 19 kwietnia. Jacek Brzuszkiewicz napisał w nim o policjancie, który molestował nastoletnie dziewczyny, a potem groził im śmiercią. Sprawę bada prokuratura. Śledczy zajmują się też gwałtem w policyjnej izbie zatrzymań, o którym pisaliśmy wcześniej.

Najbardziej komendanta Guzika rozsierdziła dołączona do tekstu rozmowa z rzeczniczką komendanta głównego. Pada w niej pytanie: "Tymczasem lubelski komendant wojewódzki policji uważa, że wszystko jest w porządku i nie zamierza wyciągać wobec komendanta miejskiego żadnych konsekwencji. Dlaczego?". Guzik poczuł się zniesławiony i złożył doniesienie na dziennikarza.

9 maja, zeznając w prokuraturze, złożył kolejne doniesienie na redaktor naczelną Małgorzatę Bielecką-Hołdy za jej komentarz. - Komendant zdecydowanie zażądał ścigania i pociągnięcia do odpowiedzialności karnej autorów artykułów - informuje Ewa Piotrowska z prokuratury apelacyjnej.

Śledztwo wszczęto 25 maja. - Prokurator uznał, że szeroko rozumiany interes społeczny postrzegany jako ochrona dobrego imienia policji wymaga wyjaśnienia wszystkich okoliczności sprawy - tłumaczy Piotrowska.

Dlaczego urażony komendant nie wystąpił do sądu z cywilnym pozwem przeciwko dziennikarzowi? - Przepisy dają możliwość badania sprawy przez prokuraturę, więc komendant wybrał właśnie takie rozwiązanie - wyjaśnia Janusz Wójtowicz, rzecznik Guzika.

Sprawę opisaliśmy we wczorajszej "Gazecie Wyborczej Lublin". Po tej publikacji poseł Janusz Palikot (PO) zwołał konferencję prasową: - Podpisuję się pod słowami dziennikarza. Jeśli po tej deklaracji komendant i mnie poda do prokuratury, to chętnie zrzeknę się immunitetu.

Jego zdaniem obaj komendanci - miejski i wojewódzki - powinni zostać odwołani, a działania prokuratury to próba zastraszenia niezależnych mediów.

Wczoraj dowiedzieliśmy się, że po wszczęciu śledztwa komendant uzupełnił swoje zawiadomienie o kolejny artykuł Jacka Brzuszkiewicza. Chodzi o tekst "Komendant Guzik odejdzie w lipcu", w którym napisał o planowanym odwołaniu Guzika.

Zdaniem Marka Antoniego Nowickiego, prezesa Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, artykuły były częścią debaty publicznej, a nie personalnym atakiem na Guzika. - Proponowałbym komendantowi, żeby bardziej skupił się na zrozumieniu powodów krytyki i próbie merytorycznego udziału w tej debacie - uważa Nowicki.

Tomasz Nieśpiał
Gazeta Wyborcza
16-06-2007