środa, 20 czerwca 2007

Górnicy i lekarze jadą pomóc pielęgniarkom

Górnicy ze związku zawodowego Sierpień 80 jadą do Warszawy, aby wesprzeć protestujące pielęgniarki dowiedziało się Radio TOK FM. Górnicy powiedzieli też, że zwrócili się z prośbą o interwencję "w sprawie brutalnej pacyfikacji protestu" do szwedzkich europosłów. Do Warszawy wyruszyły też pielęgniarki z różnych regionów kraju.





Policja spycha z ulicy pielęgniarki

W drodze do stolicy są co najmniej 3 autokary ze Śląska. Jadą w nich zarówno górnicy, jak i śląskie pielęgniarki. W obawie przed kontrolami policji, część górników wybrała busy i prywatne samochody.

Do Warszawy wyruszyły również pielęgniarki i lekarze z różnych regionów kraju. - Będzie zorganizowany najazd pracowników służby zdrowia z wielu szpitali, m.in. z Tomaszowa, Rawy Mazowieckiej i Sieradza. Lekarze jadą pociągami i własnymi samochodami - powiedział Sławomir Zimny, szef związku zawodowego lekarzy w Łodzi.

Górnicy: Rząd stał się dla nas damskim bokserem

- Użycie tak dużych sił policyjnych wobec kobiet jest niedopuszczalne, szczególnie, że wcześniej nie podjęto negocjacji z protestującymi pielęgniarkami. Tylko słabi mężczyźni rozmawiają z kobietami za pomocą pałki policyjnej. Polski rząd stał się dla nas damskim bokserem - podkreślił Jakub Puchan z "Sierpnia 80".

Proszą o pomoc europosłów i rozważają wspólny strajk

Wyjaśnił, że jego związek oraz Polska Partia Pracy, jako organizacje współpracujące z obecną w PE frakcją Konfederacja Zjednoczonej Lewicy/Nordycka Zielona Lewica, poprosiły już szwedzkich eurodeputowanych o potępienie polskiego rządu, m.in. za użycie siły wobec protestujących oraz brak dialogu społecznego.

Przewodniczący "Sierpnia 80", Bogusław Ziętek, powiedział, że związki zawodowe powinny rozważyć przygotowania do strajku generalnego. - Tylko działając razem pracownicy służby zdrowia, nauczyciele i górnicy mogą skutecznie przeciwstawić się władzy, która nie ma zamiaru rozwiązywać najważniejszych problemów społecznych - ocenił.

- Zamiast tym, rząd Kaczyńskiego zajmuje się intrygami politycznymi, lustracją i urządzaniem nagonki na kolejne grupy zawodowe. Zamiast solidarnego państwa mamy państwo policyjne - podkreślił Ziętek.

"Dziewczynom się nie odmawia"

Wiceprzewodniczący Związku Zawodowego Górników w Polsce, Wacław Czerkawski, poinformował, że wyjazd do Warszawy kilkudziesięcioosobowej reprezentacji tego związku planowany jest na jutro. - Górnicy pojadą razem z pielęgniarkami, które nas o to poprosiły. Dziewczynom się nie odmawia - powiedział Czerkawski.

Ocenił poranną interwencję policji jako niewspółmierną do skali protestu. - Uczestnicząc w protestach górników nigdy nie widziałem tak potężnej demonstracji siły policji, jak wobec tych pielęgniarek. Choć na szczęście nie doszło do użycia broni gładkolufowej czy armatek wodnych, było to żenujące - powiedział wiceprzewodniczący ZZG.

Protest pielęgniarek popiera tez ZNP

Akcję protestacyjną pielęgniarek poparł też Związek Nauczycielstwa Polskiego. Prezes ZNP Sławomir Broniarz złożył na ręce protestujących list z poparciem środowiska oświatowego. - Z niepokojem obserwujemy, że obecna koalicja rządząca nie uznaje postulatów protestujących pracowników służby zdrowia i oświaty, których zarobki należą do najniższych w Polsce - czytamy w liście ZNP.

Wszyscy witani brawami

Kolejne grupy już dołączają do protestujących. Wszyscy witani są brawami i uderzeniami butelek o butelki, które pomagają pielęgniarkom podczas skandowania haseł.

grab, TOK FM, mar, PAP
Gazeta.pl
20-06-2007

Doradca Giertycha chce wycofania tabletki "po stosunku"

Doradca ministra edukacji ds. promocji ochrony życia w szkole Hanna Wujkowska domaga się wycofania z aptek środków tzw. antykoncepcji po stosunku. Popiera ją część posłów PiS i PR - pisze "Życie Warszawy".

Ten preparat zabija człowieka w pierwszej fazie jego życia. To żenujące, że tak mało ludzi zdaje sobie z tego sprawę - mówi Hanna Wujkowska, która jest lekarzem chorób wewnętrznych. Innego zdania są specjaliści. - Nie ma powodu, by wycofywać lek dopuszczony do ogólnego użytku. Jest on zapisywany między innymi kobietom, które zostały zgwałcone - mówi prof. Stanisław Radowicki, krajowy konsultant ds. położnictwa i ginekologii.

Kilka tygodni temu Polska Federacja Ruchów Obrony Życia, w której zarządzie zasiada Wujkowska, wysłała do ministerstw - najpierw Sprawiedliwości, a następnie Zdrowia - pytania na temat sytuacji prawnej postinoru. - Lek został zarejestrowany niezgodnie ze swoją charakterystyką. Ma właściwości wczesnoporonne, a uznawany jest za antykoncepcyjny - tłumaczy Wujkowska.

Pomysł delegalizacji i wycofania leku z aptek popiera grupa posłów PiS, którzy m.in. głosowali za poprawkami do konstytucji wprowadzającymi całkowity zakaz aborcji. Wśród nich są Anna Pakuła- Sacharczuk, Marzena Wróbel i Bogusław Bosak. Zamierzają ich wesprzeć posłowie Prawicy Rzeczypospolitej. - Jesteśmy za ochroną życia, a takie tabletki zabijają jeszcze nienarodzone dzieci. To zbrodnia, dlatego należy zmienić prawo - twierdzi Pakuła-Sacharczuk.

Gazecie udało się we wtorek zapytać o stosunek do pomysłu doradczyni ministra Giertycha - był zajęty.

By wycofać lek z rynku, konieczna jest zmiana prawa farmaceutycznego bądź specjalne rozporządzenie ministra zdrowia. - Ale jest to niemal niemożliwe, bo lek ten został zarejestrowany zgodnie z procedurą obowiązującą w Unii. Wszelkie próby zmian to niepotrzebne wygłupy - mówi dr Leszek Borkowski, prezes Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych.

asz, PAP
Życie Warszawy
20-06-2007

Jedno słowo - miliard w plecy

Obecny rząd forsuje dziwną ustawę, która może narazić Polskę na miliardowe odszkodowania. Prawnicy ostrzegają: "uwaga, panowie, można w ten sposób nieźle wdepnąć!". Ale kogo interesują opinie prawne...

Projekt ustawy o akcjach pracowniczych w energetyce, nad którym pracuje Sejm, narazi Skarb Państwa na ryzyko wypłaty odszkodowań mogących sięgnąć nawet miliarda złotych - uważają inwestorzy mający w swoich portfelach akcje Południowego Koncernu Energetycznego i holdingu BOT. Rząd nie chce dać im prawa do zamiany tych odkupionych od pracowników walorów na akcje budowanych obecnie holdingów (PKE wchodzi do Energetyki Południe, a BOT - do Polskiej Grupy Energetycznej).

Prawo do konwersji akcji, według nowych przepisów, mają dostać tylko pracownicy energetyki. Zdaniem inwestorów, będzie to niezgodne z konstytucją i unijnym prawem. Na tej podstawie zarówno inwestorzy indywidualni, jak i zagraniczne fundusze dysponujące akcjami BOT-u i PKE zapowiadają zaskarżenie ustawy do sądów i trybunałów. Zarzuty inwestorów i ryzyko wypłaty odszkodowań zniknęłyby, gdyby Sejm podczas prac nad ustawą o energetycznych akcjach do listy osób uprawnionych do konwersji dodał jedno słowo: "akcjonariusze".

Ministerstwo skarbu, które ten projekt napisało, argumentów prawników nie słucha. Ci, którzy współpracują z instytucjami finansowymi, to dla MSP lobbyści. A ci, którzy pracują dla rządu? Przecież też mieli sporo zastrzeżeń. Ba! Swego czasu napisali nawet, że ustawa dotycząca zamiany akcji w energetyce nie nadaje się do dalszych prac prawnych. Ale co tam. Projekt poszedł do Sejmu.

Zobaczymy, co będzie dalej. Ale nie wierzę, żeby posłowie koalicji odważyli się "podskoczyć" i zmienić coś w ustawie. Na przykład dać prywatnym inwestorom takie samo prawo, jakie dzięki ustawie mają dostać energetycy.

Ja rozumiem, że rząd to boli. "Spekulanci", spryciarze, kupili sobie akcje spółek, zanim jeszcze te poszły na giełdę. No to teraz rząd ich za to ukarze. I pewnie to samo chętnie zrobiłby z podmiotami, które się w takich operacjach specjalizują.

Tyle że - jeśli ktokolwiek mnie słucha - wyszukiwanie i kupowanie niedoszacowanych spółek to nie żaden proceder. To zwykły biznes. I na to może powołać się każdy inwestor. A jeśli stać go na milionowe transakcje na energetycznych akcjach, to pewnie będzie go też stać na opłacenie dobrych prawników. I wcale się nie zdziwię, jeśli za kilka lat przyjdzie Polsce płacić odszkodowania.


Justyna Piszczatowska
Parkiet
20-06-2007

Sądy pod bezprawnym nadzorem

Zmiana ustaw o sądach i prokuraturze sprzeczna z konstytucją - uważa Biuro Legislacyjne Senatu. A senacka komisja praw człowieka ją przyjęła



"Wydaje się, że przyznane ministrowi sprawiedliwości kompetencje są zbyt daleko idące, ponieważ umożliwiają mu głęboką ingerencję w organy i w prace sądu" - czytamy w opinii Biura Legislacyjnego przygotowanej na zamówienie Senatu.

Opinia wskazuje na proponowane w ustawie rozwiązania, które pozwolą ministrowi manipulować składem sądu. "Nie można zapomnieć, że minister sprawiedliwości jako prokurator generalny - zwierzchnik prokuratorów - może być zainteresowany zmianą składu sędziowskiego w interesie oskarżyciela publicznego" - czytamy.

O ustawie pisaliśmy kilkakrotnie, jeszcze podczas prac nad nią w Sejmie. Minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro zarzucił nam na konferencji prasowej, że opisujemy ją fałszywie.

Projekt ustawy powstał w jego resorcie. Zwiększa władzę ministra nad sądami i prokuraturą. Minister będzie mógł m.in.:

• odsunąć (do czasu rozpatrzenia sprawy przez sąd dyscyplinarny) od pełnienia obowiązków sędziego, jeśli będzie on podejrzany o popełnienie przestępstwa lub jeśli zrobi coś, co sprawi, że w ocenie ministra trzeba go odsunąć „dla dobra służby” (dotychczas takie prawo miał prezes sądu);

• wyznaczać na czas nieokreślony bez konsultacji z kolegium sądu tymczasowego prezesa sądu, jeśli z jakiegoś powodu (np. koniec kadencji, długotrwała choroba, rezygnacja) nie będzie ani prezesa, ani wiceprezesa; w dodatku sam prezes sądu, a nie jak dotąd kolegium sądu, ma decydować o zasadach przydziału spraw poszczególnym sędziom i zastępstw sędziów;

• odwołać w trybie natychmiastowym sędziego delegowanego do innego sądu (teraz musi go z odpowiednim wyprzedzeniem zawiadomić).

Sejm dodał przepis, według którego w przypadku zatrzymania lub wniosku o aresztowanie przy podejrzeniu o przestępstwo, za które grozi co najmniej do ośmiu lat, sąd dyscyplinarny miałby decydować o uchyleniu immunitetu sędziemu lub prokuratorowi w 24 godziny. A w razie sprzeciwu prokuratora oskarżony nie mógłby zapoznać się z dowodami przeciw sobie. A jeśli byłby to wniosek o aresztowanie, w ogóle nie uczestniczyłby ani on, ani jego pełnomocnik w posiedzeniu sądu dyscyplinarnego.

Posłowie te przepisy uchwalili mimo wystąpienia w Sejmie I prezesa Sądu Najwyższego Lecha Gardockiego, który uznał, że godzą one w niezależność sądów i niezawisłość sędziowską.

Teraz ustawą zajmuje się Senat. Wczoraj obradowała nad nią senacka komisja praw człowieka i praworządności. W imieniu rządu rekomendował ją wiceminister sprawiedliwości Marek Sadowski.

Tymczasem z opinii napisanej i przedstawionej wczoraj komisji przez Adama Niemczewskiego, głównego specjalistę ds. legislacji Biura Legislacyjnego Senatu, wynika, że Biuro ma zasadnicze wątpliwości co do zgodności ustaw nowelizacji z konstytucją.

• W sprawie wyznaczania przez ministra tymczasowego prezesa sądu i powierzenia prezesom ustalania zasad przydziału sędziom spraw czytamy: „W konsekwencji może to oznaczać wpływ ministra za pośrednictwem wyznaczonego [na prezesa] sędziego na to, który sędzia będzie sądził daną sprawę, a który nie. Możliwość wystąpienia takiej sytuacji należy uznać za niedopuszczalną, ponieważ godziłaby w konstytucyjne zasady trójpodziału władzy, prawo do niezależnego sądu i zasadę odrębności władzy sądowniczej”.

• W sprawie możliwości odwołania przez ministra delegowanego sędziego w trybie natychmiastowym: „Należy stwierdzić, że obok wydłużenia do 6 miesięcy okresu delegowania bez zgody sędziego władza wykonawcza, korzystając z możliwości arbitralnego delegowania oraz odwołania z delegacji sędziego, może uzyskać znaczący wpływ na przebieg postępowania sądowego”.

Dalej autor opinii pisze, że minister sprawiedliwości jako prokurator generalny może w ten sposób starać się zapewnić prokuraturze sukces w sądzie.

• Biuro Legislacyjne za naruszające konstytucyjne gwarancje prawa do sądu uznaje też pozbawienie prawa do obrony sędziego czy prokuratora, którego immunitet ma być uchylany w trybie 24-godzinnym.

Obecny na wczorajszym posiedzeniu senackiej komisji przewodniczący Krajowej Rady Sądownictwa Stanisław Dąbrowski ocenił: - Ta nowelizacja sprawi, że sądy staną się agendami rządowymi.

- Ta ustawa faktycznie idzie daleko, ale nie dziwię się ministrowi sprawiedliwości. Nastąpiła daleko posunięta demoralizacja sądów, na którą nie reagował samorząd sędziowski. A minister sprawiedliwości jest odpowiedzialny za sądownictwo - podsumował przewodniczący komisji praw człowieka Zbigniew Romaszewski.

Ewa Siedlecka
Gazeta Wyborcza
20-06-2007

Cały dzień rząd prowokuje,

Rząd rozwścieczył pielęgniarki. Czy uda mu się je teraz uspokoić, żeby nie przyłączyły się do protestu lekarzy?


W przeddzień manifestacji pielęgniarek zarząd ich związku zawodowego obliczył, że w 60 proc. szpitali ich organizacja prowadzi spory zbiorowe z dyrekcją. O tym, czy rozpoczną strajk, miały zdecydować po spotkaniu z premierem, zaplanowanym na koniec manifestacji. Do spotkania doszło po całym dniu upokarzającego dla manifestantów czekania, dopiero wtedy, gdy zdesperowane pielęgniarki zapowiedziały, że nie ruszą się spod Kancelarii Premiera. Razem z nimi zostały inne związki: "Solidarność", OPZZ i w końcu prowadzący strajk w szpitalach Ogólnopolski Związek Zawodowy Lekarzy

Jedynym politykiem, który do tego czasu przyszedł do demonstrantów, był Marek Borowski z LiD. - Rozumiem waszą ciężką sytuację, powinniście zarabiać więcej - mówił. - Są na to pieniądze, bo polska gospodarka ma się bardzo dobrze. Rząd nie chce dofinansować budżetówki, a jej się najbardziej to należy.

- Koniec politykowania - przerwała Borowskiemu przewodnicząca marszu Krystyna Ciemniak. - Nic nowego nam pan nie powiedział.

- Nie planowałyśmy tego, decyzja zapadła w trakcie demonstracji. Nie zamierzamy wyjść, póki ktoś z nami nie porozmawia - ogłosiła Dorota Gardias, szefowa Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych po dwóch godzinach oczekiwania na rozmowy w Kancelarii Premiera. - Chyba, że wcześniej wyniosą nas siłą. Ponieważ widać wyraźnie, że jak prowadzi się dialog społeczny, będziemy domagać się konkretów. Teraz chcemy 1000 zł podwyżki od IV kwartału.

O godzinie 17 do dziewięcioosobowa delegacji przyszedł wicepremier Przemysław Gosiewski. Zaproponował związkowcom, że spotka się z nimi w przyszły wtorek i przedstawi im propozycje przepisów dotyczących wynagrodzeń w ochronie zdrowia.

Na zaimprowizowanej konferencji prasowej mówił: - Zostałem poinformowany o postulatach pracowników ochrony zdrowia i zadeklarowałem, że rząd przygotowuje stosowne rozwiązania prawne. Chcę bardzo wyraźnie podkreślić, że wolą rządu są takie zmiany, które będą służyły i pracownikom ochrony zdrowia i pacjentom. Gwarantujemy, że w 2008 r. będzie utrzymany wzrost płac, który został osiągnięty przez pracowników ochrony zdrowia w 2007 roku.

Gosiewski dodał także, że podwyżki, których domagają się lekarze i pielęgniarki, są niemożliwe, bo "musielibyśmy nie zwiększać, a ograniczać środki na badania medyczne". Zdaniem wicepremiera potrzeba na nie 17,5 mld zł, tymczasem jeszcze kilka dni temu wiceminister zdrowia Bolesław Piecha mówił o 15-16 mld.

- Będziemy tu siedzieć do skutku - ogłosiła Gardias.

- Zacietrzewienie, duma i pycha premiera sprawiły, że rozdrażnił pielęgniarki - ocenia Krzysztof Bukiel, szef OZZL. Spodziewa się, że związek pielęgniarek, podobnie jak w 2000 r. postawi na okupacje szpitali i urzędów. - My kontynuujemy swoje działania, zaczęliśmy się zwalniać z pracy i dalej to robimy

Około godz. 20 rząd zmienił front. Premier zapowiedział spotkanie z protestującymi. W chwili zamykania tego wydania "Gazety" pielęgniarki i lekarze szykowali się do niego.

Agnieszka Pochrzęst, Adam Czerwiński
Gazeta Wyborcza
20-06-2007

Feministki chcą zgody na antykoncepcję na koloniach

Ten list musiał wprowadzić wicepremiera Romana Giertycha w osłupienie - pisze DZIENNIK. Tydzień temu Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny wezwała go, by zagwarantował nastolatkom na koloniach i obozach dostęp do antykoncepcji po stosunku bez recepty. Wicepremier znany z częstych wystąpień w mediach w tej sprawie dotąd milczy.

Roman Giertych wie bowiem, że feministki chcą go wciągnąć w publiczną debatę o antykoncepcji i wychowaniu seksualnym, o czym wicepremier nie chce konsekwentnie rozmawiać, uważając, że nie ma problemu.

Zapytaliśmy więc, co sądzi o wakacyjnym pomyśle Federacji Hanna Wujkowska, doradca Romana Giertycha. "Te pomysły to absurd" - ucina.
Feministki nie zamierzają odpuścić. Wanda Nowicka, przewodnicząca organizacji, zapowiada, że będzie patrzeć MEN na ręce i czekać na odpowiedź.

Federacja jest przekonana, że antykoncepcja doraźna to dobry sposób na uchronienie nastolatek przed niechcianymi ciążami. Poza zagwarantowaniem im dostępu do antykoncepcji po stosunku domaga się też, by już w tym roku na każdej kolonii i obozie wśród kadry opiekunów znalazły się osoby dysponujące fachową wiedzą o edukacji seksualnej.

Feministki chcą, by minister edukacji "udzielił wychowawcom kolonii wszechstronnego wsparcia pozwalającego im na przeprowadzanie zajęć z edukacji seksualnej".

Politycy prawicy już są oburzeni. "Seksedukatorzy na koloniach doprowadzą tylko do tego, że coraz więcej młodych ludzi zdecyduje się na przedwczesne rozpoczęcie życia seksualnego i zajdzie w niechciane ciąże' - mówi Dariusz Kłeczek (Prawica RP). 'Antykoncepcja ani przed, ani po nie rozwiąże tego problemu. Najważniejsza jest edukacja młodych ludzi do życia w czystości' - podkreśla.

Federacja nie może też liczyć na wsparcie kobiet polityków z koalicji rządowej. 'To jakieś nieporozumienie! Młodzi ludzie nie wyjeżdżają na obozy po to, żeby tam przeżyć inicjację seksualną. Dochodzimy do absurdu! Wakacje są po to, żeby odpocząć, rozwijać swoje pasje. Nie róbmy z kolonii miejsc, gdzie głównym celem jest edukacja seksualna' - oburza się posłanka PiS Jolanta Szczypińska.

Czy postulat dostępności doraźnej antykoncepcji na obozach podchwyci lewica? Izabela Jaruga-Nowacka (SLD) deklaruje, że pod listem Federacji podpisałaby się obiema rękami. "Wiadomo, że najwięcej doświadczeń seksualnych, w tym ryzykownych, młodzi ludzie przeżywają właśnie w czasie wakacji na koloniach czy obozach. Mówienie im prawdy o ich życiu seksualnym i o tym, jak się zabezpieczać, jest jak najbardziej słuszne" - mówi Jaruga-Nowacka.

Przyznaje jednak, że na żadną reakcję ministra nie ma co liczyć. "Roman Giertych jest zacietrzewiony w swojej ideologii. Nie rozumie potrzeby dialogu i dyskusji. Obawiam się, że głos Wandy Nowickiej będzie wołaniem na puszczy".

Choć Giertych nie odpowiedział na list, z wypowiedzi jego współpracowników wynika, że nie zgadza się z żadnym z postulatów. "To problem w Polsce marginalny, wywołany przez pragnące ideologicznej wojny feministki, nie jestem pewna, czy warto poświęcać temu czas" - mówi Hanna Wujkowska.

"Nie wyobrażam sobie dziewczyny, która prześpi się z chłopakiem i następnego dnia pobiegnie do wychowawcy po tabletkę" - krytykuje pomysł Federacji minister Kluzik-Rostkowska.

Wanda Nowicka przekonuje, że w wakacje na numer telefonu zaufania dzwoni średnio o 30 proc. więcej nastolatek niż w pozostałych miesiącach. Część problemów zgłaszanych przez młodzież dotyczy molestowania seksualnego ze strony kolegów, a nawet wychowawców. O niechcianych ciążach dziewczyny dowiadują się najczęściej już po wakacjach, w październiku. "I zaczyna się dramat. Życie się wali. Pytają, co robić? Czy powiedzieć ojcu? Czy ten wyrzuci z domu albo zabije?" - opowiada Nowicka.

Elżbieta Radziszewska (PO) przekonuje, że najpilniejsza potrzeba, to prowadzenie rzetelnej edukacji seksualnej w szkołach. Ale bez wydźwięku ideologicznego. "Jak jedna strona mówi o absolutnej wstrzemięźliwości, a druga o tym, że MEN ma zaserwować nastolatkom tabletki po stosunku, to mi ręce opadają" - mówi posłanka PO.

Szanse na to, że Roman Giertych pozytywnie zareaguje na postulaty feministek, są bliskie zeru. Taki radykalizm obcy jest nawet tym członkom rządu, którzy prezentują bardziej liberalny światopogląd. "To, co jest ważne, to właściwa edukacja seksualna młodzieży w szkołach i domu. Ewentualnie można by też edukować wychowawców, żeby umieli sobie radzić z takimi sytuacjami" - mówi Joanna Kluzik-Rostkowska odpowiadająca w rządzie za sprawy kobiet i rodziny.

Wojciech Jaranowski, rzecznik prasowy "Solidarności" Nauki i Oświaty, zastrzega, że dotąd nie powstały żadne opracowania dotyczące współżycia seksualnego nastolatków podczas obozów czy kolonii. "Dlatego trudno powiedzieć, jaka jest skala tego zjawiska" - podkreśla. Przyznaje jednak, że rzeczywistym problemem są kwalifikacje wychowawców. "Żeby zostać wychowawcą na kolonii, nie trzeba być wcale nauczycielem. Wystarczy przejść tygodniowy czy dwutygodniowy kurs. Często są to ludzie młodzi, którzy nie są bardzo dobrze przygotowani do opieki nad młodzieżą i mogą nie dostrzegać problemów, które zapewne zauważyliby nauczyciele" - mówi Jaranowski.

Dr Ewa Dądalska, ginekolog położnik z warszawskiego szpitala klinicznego przy Karowej, twierdzi, że nie zanotowała wzmożonego zainteresowania tabletkami po stosunku w okresie wakacji. "Nie sądzę, żeby to była duża różnica w porównaniu z całym rokiem. Jeśli chodzi o samą antykoncepjcę po stosunku, to mechanizm jej działania nie polega na działaniu wczesnoporonnym. Ona nie dopuszcza do powstania ciąży" - zaznacza Dądalska.

Prof. Stanisław Radowicki, krajowy konsultant ds. ginekologii i położnictwa, zwraca uwagę, że lekarz nie możne zaordynować takiego leku bez zgody rodziców. "O leczeniu osób niepełnoletnich decydują rodzice" - mówi.


Anna Monkos
Dziennik.pl
19-06-2007

"Lista 500" wypłynęła z IPN - jest na niej Aleksander Kwaśniewski

Na tak zwanej "liście 500", byłych współpracowników Służby Bezpieczeństwa, znajdują się nazwiska prominentnych działaczy SLD - dowiedziała się Informacyjna Agencja Radiowa, powołując się na źródła zbliżone do IPN. Internetowe wydanie "Rzeczpospolitej" podaje, że wśród wielu innych działaczy SLD, na liście - mimo korzystnego orzeczenia sądu lustracyjnego z 2000 roku - znalazło się nazwisko Aleksandra Kwaśniewskiego.

Jak podaje "Rz", możliwe, że nazwisko Kwaśniewskiego znalazło się w katalogu na podstawie materiału zebranego przy okazji jego rozprawy lustracyjnej w lipcu 2000 roku. Aleksander Kwaśniewski deklarował wówczas w swoim oświadczeniu lustracyjnym, że nie był współpracownikiem tajnych służb. "Materiały nadesłane z UOP nie pozostawiały jednak wątpliwości, że 23 czerwca 1982 roku został zarejestrowany przez SB. W 1983 roku zmieniono mu kategorię na TW i nadano pseudonim Alek" - podaje "Rz".

Obok nazwisk na "liście 500" widnieją charakterystyki zwerbowanych: Tajny Współpracownik lub Kontakt Operacyjny. Jako Tajni Współpracownicy figurują między innymi: Jacek Piechota - były minister gospodarki w rządzie Leszka Millera, Zbigniew Siemiątkowski - były szef Urzędu Ochrony Państwa i Agencji Wywiadu, Longin Pastusiak - były marszałek Senatu, Andrzej Brachmański - były wiceminister spraw wewnętrznych i administracji w rządach Leszka Millera i Marka Belki oraz Roman Jagieliński - były wicepremier i minister rolnictwa w rządach Józefa Oleksego i Włodzimierza Cimoszewicza.

Na liście tajnych współpracowników znajduje się także Sławomir Wiatr - były minister w kancelarii prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego i były pełnomocnik rządu do spraw informacji europejskiej. Wiatr przyznał, że był tajnym i świadomym współpracownikiem służb specjalnych PRL.

Wśród kontaktów operacyjnych Służby Bezpieczeństwa znajdują się nazwiska Dariusza Rosatiego - byłego ministra spraw zagranicznych oraz Wiesława Kaczmarka - byłego ministra skarbu.

Siemiątkowski, były szef UOP i Agencji Wywiadu, powiedział że, "czuję się zaszczycony, że jestem w tak doborowym gronie z prezydentem, z byłem marszałkiem Senatu". Dodał, że gdybym się nie znalazł to poczułbym się dotknięty, że nic nie znaczył. A jeszcze jak mu powiedziano, że jest to lista autorytetów, to zaliczenie do grona autorytetów powoduje, że naprawdę jest tylko uradowany.

Siemiątkowski przypomniał, że co najmniej sześć razy przeszedł procedurę lustracyjną w czasach kiedy Rzecznikiem Interesu Publicznego był Bogusław Nizieński. Powiedział, że był trzy razy posłem w tym czasie, dwa czy trzy razy zajmował stanowiska ministerialne, wszędzie pisał, że nie był żadnym tajnym współpracownikiem i w żadnym wypadku sędzia Nizieński nie zakwestionował jego oświadczenia lustracyjnego.

Były minister spraw zagranicznych Dariusz Rosati zaprzeczył jakoby współpracował ze służbami bezpieczeństwa PRL. Nie ma pojęcia skąd jego nazwisko mogło się znaleźć na tej liście. Dodaje, że może tylko przypuszczać, iż służby bezpieczeństwa w okresie PRL interesowały się osobami, które coś znaczyły. Przypuszcza, że były również zbierane informacje na jego temat. Podkreślił, że nie był współpracownikiem służb PRL, składał oświadczenia lustracyjne.

Były minister skarbu Wiesław Kaczmarek nazwał tzw. listę 500 "czystą, prymitywną prowokacją i politycznym draństwem". Zaznaczył, że nigdy z nikim nie podpisywał żadnego porozumienia i zgody na jakąkolwiek współpracę. Nigdy w życiu nie był jakimkolwiek współpracownikiem jakichkolwiek służb. Dodał, że był wielokrotnie lustrowany. Jako minister po wielokrotnych lustracjach, dzisiaj się okazuje, że jednak byłem tajnym współpracownikiem - to po prostu idiotyzm sam w sobie. Kretynów z IPN jest zbyt dużo dzisiaj na świecie i za dużo zaczynają znaczyć w życiu normalnego państwa. Nie będę odpowiadać na listy autorstwa kretynów z IPN - podkreślił.

Po raz kolejny nakręca się spiralę sensacji wokół określonej opcji politycznej - komentował z kolei poseł SLD Jacek Piechota. Nazwał "listę 500" elementem gry politycznej.

Również zdaniem wiceszefa klubu SLD Ryszarda Kalisza, "lista 500" to działanie o charakterze politycznym. Dodał, że na razie wyciekło tylko kilka nazwisk ludzi lewicy, a ci ludzie są w opozycji do aktualnie panującej władzy. To jest złamanie konstytucji, kompromitacja IPN i jej prezesa - podkreślił.

Odnosząc się do informacji, że na "liście 500" jest nazwisko Kwaśniewskiego, Kalisz, bliski współpracownik byłego prezydenta, przypomniał jedynie, że w 2000 roku Aleksander Kwaśniewski był lustrowany z pozytywnym dla niego wynikiem.

W nomenklaturze Służby Bezpieczeństwa tajny współpracownik to osoba, która w zamian za profity składała raporty, natomiast kontakt operacyjny wykorzystywany był do zbierania informacji lub ocen o charakterze specjalistycznym.

Tymczasem IPN zaprzecza jakoby doszło do jakiegokolwiek "wycieku" z katalogu powstałego w IPN między 15 marca a wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego ws. lustracji z 11 maja - poinformował rzecznik IPN Andrzej Arseniuk.

Dodał, że pojawiające się obecnie informacje IPN traktuje jako "spekulacje dziennikarskie". Spytany, skąd w takim razie mogły pojawić się te informacje o nazwiskach, podane przez media, odparł: nazwiska te od wielu lat krążyły w obiegu medialnym.

Rano szef IPN zapewnił w radiowych Sygnałach Dnia, że nie ma możliwości, aby informacje na temat listy 500 mogły zostać wyniesione z IPN.

Prezes Trybunału Konstytucyjnego Jerzy Stępień przestrzegał, że po orzeczeniu TK nie można ujawniać listy osób, które miały współpracować z tajnymi służbami PRL, nawet jeżeli obecnie pełnią one ważne funkcje w życiu publicznym.

Premier Jarosław Kaczyński powiedział we wtorek, że Polacy mają pełne prawo do tego, by dowiedzieć się kto jest na tej liście, jeśli taka lista rzeczywiście istnieje i nie jest dokumentem przygotowanym dla celów doraźnych, czy technicznych". Gdyby tak było - dodał premier - lista powinna zostać w zasobach IPN.

PAP, IAR
Wp.pl
19-06-2007