wtorek, 31 lipca 2007

Mundurków zabraknie dla miliona uczniów

Sztandarowy program resortu edukacji nie ma szans na realizację. We wrześniu zabraknie mundurków nawet dla 40 proc. uczniów - ocenia "Życie Warszawy".

Producentom odzieży brakuje rąk do pracy, a zamówienia ze szkól przyszły zbyt późno. Do końca wakacji producenci odzieży szkolnej powinni uszyć mundurki dla ponad 4 mln uczniów. Jednak wszyscy zgodnie przyznają, że jest to niemożliwe.

- Mundurki dla wszystkich polskich uczniów będą, ale w grudniu. We wrześniu zabraknie ich dla 40 proc. uczniów - mówi Grażyna Brzezińska, właścicielka firmy dziewiarskiej Marwel z Głogowa. Inni producenci sa w tych szacunkach ostrożniejsi, ale i tak przewidują, że bez mundurków może zostać około miliona polskich dzieci.

Największym problemem producentów jest brak rąk do pracy.
- Obecnie mam do uszycia 20 tysięcy mundurków, a zamówień na pewno będzie więcej. Od zaraz zatrudniłbym 50 nowych pracowników. Niestety chętnych do pracy nie ma - przyznaje Jacek Parol, właściciel Parol Fashion z Warszawy.

Niedobór krawców i szwaczek to problem większości polskich producentów odzieży.
- Cały czas ich poszukuję. Niestety od miesiąca nie mam odpowiedzi na ogłoszenia w mediach. W urzędach pracy też nie ma chętnych - żali się Grażyna Brzezińska.

Zdaniem producentów przepis o mudurkach został przyjęty w złym terminie. Dyrektorzy szkół, którzy w porozumieniu z rodzicami określają wzory mundurków nie byli przygotowani na to, by jeszcze w czerwcu zmierzyć uczniów i złożyć zamówienia.

Posłowie opozycji są zdania, że na wprowadzenie mundurków w szkołach powinien obowiązywać okres przejściowy.
- Inaczej od września szkoły, które nie wprowadzą mundurków będą łamać prawo - mówi Krystyna Szumilas (PO), przewodnicząca Sejmowej Komisji Edukacji. Jednak Zbigniew Girzyński (PiS) uspokaja i zapewnia, że kuratoria oświaty nie będą karały szkół za niewielkie opóźnienia.


PAP/Życie Warszawy
Interia.pl
31-07-2007

Tajemnicze śledztwo w sprawie prokuratorów

Prokuratura odmawia "Gazecie" wszelkich informacji w sprawie postępowania wszczętego po apelu Stowarzyszenia Prokuratorów RP o nieuleganie politycznym naciskom


W apelu, który "Gazeta" opublikowała 5 lipca, prokuratorzy napisali m.in.: "Jesteśmy prokuratorami Rzeczpospolitej Polskiej, a nie partii, rządów czy ministrów". I dalej: "Dla kariery nie ulegajmy politycznym naciskom".

Tydzień temu przez dwie i pół godziny Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie przesłuchiwała szefa Stowarzyszenia Prokuratorów RP Krzysztofa Parulskiego. O co go pytano? Parulskiemu nie wolno o tym mówić, bo groziłaby mu odpowiedzialność karna za ujawnienie tajemnicy śledztwa. O przesłuchaniu i dalszych planach prokuratury, która na razie wszczęła tzw. postępowanie wyjaśniające, nie chciał z nami rozmawiać jej szef Jarosław Hołda.

Wcześniej zadeklarował w rozmowie z "Gazetą", że postępowanie ma zmierzać do ustalenia wiedzy Parulskiego o naciskach, o których mowa w apelu. Tak więc w aktach mogą się znajdować bardzo ważne dla opinii publicznej informacje. Gdyby Parulski powiedział o naciskach publicznie, prokuratorom, którzy się na nie skarżyli, groziłoby postępowanie karne lub przynajmniej dyscyplinarne - jakie wytoczono bohaterowi naszego piątkowego artykułu katowickiemu prokuratorowi Emilowi Molce.

Ale z lektury akt sprawy może się też okazać, że wbrew deklaracjom prokuratury usiłowano podczas przesłuchania Parulskiego zdobyć informacje, które pozwolą oskarżyć jego lub innych członków Stowarzyszenia Prokuratorów o przekroczenie uprawnień (taki przepis kodeksu karnego widniał na wezwaniu Parulskiego na przesłuchanie).

Zwróciliśmy się więc - w trybie ustawy o dostępie do informacji publicznej - o dostęp do akt sprawy. We wniosku napisaliśmy m.in.: "Sprawa dotyczy działań organów państwa i funkcjonariuszy publicznych, dlatego w interesie publicznym leży jawność prowadzenia tego postępowania, a opinia publiczna ma prawo uzyskiwać pełną informację na jego temat".

W otrzymanej po kilkunastu godzinach odmowie - wbrew ustawie o dostępie do informacji publicznej nie udzielono jej w formie decyzji - prowadzący sprawę płk Andrzej Ficoń w ogóle nie ustosunkował się do naszych argumentów. Powołał się tylko na art. 156 kodeksu postępowania karnego. Mówi on, że prokurator może udostępnić akta osobie postronnej w "wyjątkowym przypadku". A jego zdaniem taki przypadek nie zachodzi.

Usiłowaliśmy dowiedzieć się dlaczego. - Nie wolno mi udzielać informacji na temat postępowania - uciął płk Ficoń. Zapewniliśmy, że nie chodzi o informację z postępowania, tylko o przyczynę odmowy dostępu do akt. Odesłał nas do rzecznika prasowego, który jest na urlopie i nikt go nie zastępuje. I do swojego szefa, który od kilku dni nie znalazł chwili, żeby z nami porozmawiać.


Wywiad z dr. Adamem Bodnarem z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka

Ewa Siedlecka: Czy w sprawie, która dotyczy tak istotnej publicznie kwestii, jak ochrona prokuratorów przed naciskami, można się zasłaniać tajemnicą śledztwa? Np. kwestie politycznych nacisków w sprawie zatrzymania szefa Orlenu Andrzeja Modrzejewskiego badała sejmowa komisja śledcza, a przesłuchania transmitowano na żywo.

Dr Adam Bodnar: Nie widzę racji, które uzasadniałyby odmowę udostępnienia "Gazecie" wglądu do akt. A na pewno prokurator uchybił obowiązkowi uzasadnienia odmowy. Uważam, że ta sprawa powinna być pod szczególną kontrolą opinii publicznej. Mamy to do czynienia z osobą - prokuratorem Krzysztofem Parulskim - który zaryzykował własną karierę, żeby zaalarmować o patologiach, jakie dzieją się w prokuraturze. To samo dotyczy członków Stowarzyszenia Prokuratorów RP. W zachodnich demokracjach takie osoby są pod specjalną ochroną, bo to dzięki nim można walczyć z korupcją, nadużyciami władzy i innymi patologiami. Nazywani są whistleblowers - dmuchającymi w gwizdek czy też puszczającymi parę. Przykładem choćby Cynthia Cooper z Worldcom oraz Sherron Watkins z Enronu, którzy ujawnili zasady tzw. kreatywnej księgowości w wielkich korporacjach powodujące olbrzymie nadużycia finansowe. Czy Paul van Buitenen, który w 1998 r., pracując jako audytor wewnętrzny, ujawnił nieprawidłowości w finansach Komisji Europejskiej, co doprowadziło do rezygnacji przewodniczącego Komisji Jacques'a Santera.

Na czym polega ta specjalna ochrona "puszczających parę"?

- W USA czy Wielkiej Brytanii chronią ich specjalne ustawy, które m.in. zwalniają z odpowiedzialności za ujawnienie tajemnicy służbowej i zakazują szykanowania za ujawnianie nieprawidłowości. A w wielu krajach są organizacje pozarządowe wyspecjalizowane w udzielaniu pomocy prawnej "puszczającym parę". Ich ochrona jest w interesie nas wszystkich. Mało kto ma odwagę, aby ryzykować karierę dla bliżej nieokreślonego "interesu publicznego". Będzie takich osób więcej, gdy będą wiedziały, że prawo i społeczeństwo obywatelskie są po ich stronie.

Czy dostęp mediów do akt postępowania wszczętego po apelu Stowarzyszenia Prokuratorów mógłby spełnić taką funkcję ochronną?

- Myślę, że tak. Tym bardziej że sam zainteresowany - pan Parulski - ma zamknięte usta, bo wiąże go tajemnica postępowania, której nie wolno mu naruszyć.

Ewa Siedlecka
Gazeta Wyborcza
31-07-2007

USA rujnują nasz przemysł zbrojeniowy

Nasi żołnierze przelewają krew w Iraku, ale polskie firmy nie mogą sprzedawać sprzętu wojskowego do tego kraju. Dlaczego? Bo tak zdecydował nasz sojusznik - Stany Zjednoczone. Polskie władze nic w tej sprawie nie robią, bo nawet nie wiedzą, że Amerykanie nie pozwalają nam sprzedawać broni Irakowi - pisze "Super Express".

Jesteśmy dla Ameryki dobrym sojusznikiem tylko wtedy, gdy za miliardy dolarów kupujemy F-16, wysyłamy wojsko na ryzykowne misje i przyjmujemy u siebie tarcze antyrakietową. W zamian jednak USA nie tylko nie chcą znieść nam wiz, ale także rujnują nasz przemysł zbrojeniowy.

"Super Express" dotarł do zatwierdzonej już przez Departament Obrony USA listy państw, którym Waszyngton pozwala sprzedawać sprzęt wojskowy dla armii irackiej. Nie ma tam Polski. A chodzi o zakupy realizowane za amerykańskie pieniądze w ramach pomocy wojskowej USA dla Iraku. W latach 2003-2005 polski koncern zbrojeniowy Bumar zawarł kontrakty na 400 mln dolarów, dzięki czemu stał się jednym z największych dostawców armii irackiej.

Sprzedawaliśmy tam m.in. duże ilości broni strzeleckiej, amunicji i pojazdów opancerzonych. Jednak ostatnią umowę podpisano dwa lata temu i nagle nasze interesy w Iraku się urwały. Irakijczycy wycofali się nawet z już podpisanego kontraktu na zakup używanych śmigłowców Mi-17.

Tajemnica porażek naszej zbrojeniówki na irackim rynku wyjaśniła się teraz. Otóż jedną z firm ubiegających się o kontrakt na dostawę wyposażenia wojskowego do Iraku poinformowano, że Polski nie ma już na liście amerykańskiego Departamentu Obrony. Polaków wycięto z Iraku po cichu. - Nasza firma nie otrzymała w tej sprawie żadnej oficjalnej informacji - mówi "Super Expressowi" rzeczniczka Bumaru Roma Sarzyńska.

Jak udało się ustalić gazecie, zarząd Bumaru zrzeszającego 17 polskich firm zbrojeniowych w najbliższych dniach zwróci się jednak o wyjaśnienie tej sprawy do naszego rządu i poinformuje o tym prezydenta.

Co ciekawe, nasza dyplomacja też nic o tym nie wie.
- Nie mamy informacji, aby Polska została wykluczona z handlu z Irakiem - twierdzi rzecznik MSZ Robert Szaniawski. O problemach polskich firm zbrojeniowych w Iraku nic nie wie także nasz ambasador w Bagdadzie Edward Pietrzyk. W rozmowie z "SE" obiecał wyjaśnienie tej sprawy.


PAP/Super Express
Interia.pl
31-07-2007

Premier: Nie będę już rozmawiał z Lepperem

Premier Jarosław Kaczyński uważa, że warunki istnienia koalicji postawione przez LPR i Samoobronę są nie do przyjęcia. Taką opinię wyraził wczoraj także wicepremier Przemysław Gosiewski.


Oba ugrupowania chcą powrotu Daniela Pawłowca do Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej i nominacji Krzysztofa Sikory na ministra rolnictwa.

Zdaniem premiera, który był gościem "Sygnałów Dnia" w Programie I Polskiego Radia, postępowanie Ligi i Samoobrony wskazuje na to, że nie zależy im na koalicji i dążą do jej zerwania, gdyż warunki- jak powiedział- są prowokacyjne. Jarosław Kaczyński dał do zrozumienia, że sprawa kandydatury Krzysztofa Sikory na stanowisko ministra rolnictwa ma podłoże polityczne, a nie merytoryczne.

Premier Kaczyński potwierdził, że stwierdzenia rzecznika rządu w sprawie rozmów o koalicji z Samoobroną, ale bez Andrzeja Leppera, były jego słowami. Powtórzył, że z liderem Samoobrony rozmawiać już nie będzie, szczególnie po tym, jak docierają do niego nowe informacje związane z tzw. seksaferą w Samoobronie. Szef rządu dodał, że były wicepremier może mieć postawione zarzuty w sprawie seksafery lub "odrolnienia" działki pod Mrągowem. Kaczyński powiedział jednak, że Lepper, tak jak każdy, ma możliwość "samonaprawy". Dodał, że nie bierze pod uwagę Leppera jako kandydata na jakiekolwiek stanowisko w swym rządzie

Premier jest zdania, że najprawdopodobniej dojdzie do przedterminowych wyborów parlamentarnych. Powiedział, że najuczciwiej byłoby przeprowadzić je na wiosnę, ale najprawdopodobniej dojdzie do nich wcześniej.

Jarosław Kaczyński podkreślił, że obecna koalicja istnieje jeszcze tylko dzięki cierpliwości PiS-u. Zapewnił, że odpowiednie decyzje zapadną niedługo, gdyż rząd, nawet jeśli miałby pracować jedynie do wyborów, musi być rządem sprawnym.

mt, IAR
Gazeta.pl
31-07-2007

Niegrzeczni do psychiatryka

Pijesz, palisz, kłamiesz, nie uczysz się, bijesz kolegów, masz ADHD - za karę idziesz do szpitala psychiatrycznego. Tak jest w polskich domach dziecka - wynika z raportu Rzecznika Praw Obywatelskich


RPO sprawdził, jak często i z jakich powodów domy dziecka, ośrodki szkolno-wychowawcze i pogotowia opiekuńcze posyłają wychowanków do szpitali psychiatrycznych. Wyniki raportu są wstrząsające.

Rzecznik zainteresował się problemem po lekturze artykułu w "Gazecie" "Wakacje w szpitalu psychiatrycznym". Przed rokiem spędzały je tam dzieci z podwrocławskich domów dziecka, dzięki czemu szpital dostawał pieniądze z NFZ.

„Umieszczenie w szpitalu psychiatrycznym (...) jest ingerencją w podstawowe wolności człowieka. W praktyce jednak jest niejednokrotnie traktowane niemal jak dodatkowy »środek wychowawczy «” - pisze w raporcie rzecznik Janusz Kochanowski. I dalej: „Wychowawcy zgłaszają do leczenia dzieci z zaburzeniami zachowania, agresją, ADHD, dysleksją, trudnościami szkolnymi, a lekarze - zapewne z obawy przed odpowiedzialnością - przyjmują je na leczenie i wypisują z zaleceniem indywidualnego, życzliwego traktowania”.

Pracownicy RPO skontrolowali w całym kraju 316 placówek. Wzięli pod lupę lata 2004-06. "W szpitalach psychiatrycznych przebywały dzieci ze wszystkich rodzajów placówek opiekuńczych, nie wyłączając rodzinnych domów dziecka, aczkolwiek najwięcej było wychowanków domów dziecka [publicznych]" - podaje raport. Dlaczego dzieci idą do psychiatryka? Raport sypie przykładami, cytując skierowania i karty pacjentów.

Trzynastolatek spędził w szpitalu pięć dni, bo był "agresywny, wracał ze szkoły torami, odrzucał naukę". U dwunastolatka "nie zadziałał nadzór kuratora, nadal zdarzały się ucieczki i kradzieże". Ośmiolatek "przejawiał zaburzenia emocjonalne, wandalizm, prowokował konflikty". Piętnastolatek "nałogowo palił papierosy, nie stosował się do regulaminu placówki, nie uczęszczał do szkoły, pił alkohol".

Niekiedy zamiast diagnozy pisano: "włóczęgowski tryb życia", "bezrefleksyjny sposób działania", "pobicie młodszego brata", "malowanie się czerwoną farbą", "nadseksualność", "zaniedbania środowiskowe i pedagogiczne". Albo po prostu: "decyzja lekarza".

Raz szpital napisał do pogotowia opiekuńczego, że 14-letnia pacjentka nie wymaga hospitalizacji. Pogotowie opiekuńcze odpowiedziało: możemy odebrać dziewczynę, ale za pięć dni.

By dziecko trafiło do szpitala, potrzebne jest nie tylko skierowanie od lekarza, ale także pisemna zgoda rodziców bądź opiekunów lub decyzja sądu. Gdy biuro RPO prosiło o te dokumenty, szpitale często odpowiadały, że są one w papierach szpitalnych, a te są tajne. Mówiono, że "informacji brak" bądź "zgoda została wyrażona". Gdzie i kiedy - nie wiadomo. Niekiedy zamiast rodzica taką zgodę wyrażał dyrektor domu dziecka.

"Często oświadczenie miało charakter zgody blankietowej" - ujawnia raport. Rodzic podpisywał zgodę na zabiegi chirurgiczne, ginekologiczne, umieszczenie w szpitalu, w tym psychiatrycznym, i czasem na przetwarzanie danych osobowych. Hurtem.

"Pobyt dzieci w szpitalu psychiatrycznym jest przejawem bezradności wychowawców, którzy mają nierealistyczne oczekiwania, że w szpitalu agresywny wychowanek dostanie lekarstwo i będzie grzeczny" - podsumowuje dr Irena Kowalska, pełnomocnik RPO ds. rodziny. Jej zdaniem dzieci z takich placówek nierzadko wymagają terapii, ale powinna ona mieć miejsce w domu lub ośrodku, a nie w szpitalu.

- Wychowawcy zachowują się po cwaniacku i próbują uciec od własnej roli - komentuje dla "Gazety" prof. Bogusław Śliwerski, pedagog i rektor Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Łodzi. - A tak nie wolno. Wyrządzają krzywdę dzieciom. Utwierdzają je w przekonaniu, że są niepotrzebne i niechciane. Naruszają ich godność.

Anna Kołtunowicz, koordynator kampanii Rodzice Zastępczy - Miłość Prawdziwa: - Dzieci z domów dziecka potrzebują dobrej opieki, a nie szpitali psychiatrycznych. A już na pewno nie kwalifikują się do tego mali pacjenci z ADHD. Jeśli skierowanie dziecka do szpitala nie jest uzasadnione medycznie, to skandal. Należałoby karać osoby, które doprowadziły do takiej sytuacji.

Paweł Urbanowicz ze Stowarzyszenia Zastępczego Rodzicielstwa nie dziwi się: - Taki system. Sam pracowałem w publicznym domu dziecka cztery lata. Jeden wychowawca ma kilkudziesięciu podopiecznych i 26-godzinne pensum. Nie jest w stanie stworzyć normalnej więzi, dzięki której mógłby oddziaływać na wychowanków. Nie może bić, szuka więc innych, skutecznych sposobów.

- Raport wysłaliśmy do minister Anny Kalaty, której podlegają domy dziecka i ośrodki szkolno-wychowawcze. Czekamy na jej propozycje, jak rozwiązać problem - mówi Stanisław Wileński z biura RPO.

Adam Czerwiński, Marcin Markowski
Gazeta Wyborcza
31-07-2007

Prezydent wymienia meble w rezydencjach

Komody w kolorze antycznej czereśni ze stylową tapicerką chce kupić do pałacu i innych rezydencji Kancelaria Prezydenta. Właśnie ogłosiła przetarg na nowe meble - pisze "Rzeczpospolita".
Oprócz kryształowych kredensów, bufetów i komód ze stylową tapicerką i mosiężnymi obiciami, Kancelaria Prezydenta zamówiła m.in. 10 tapczanów, 20 szafek nocnych i prawie 40 biurek. Łącznie ponad 450 różnych części wyposażenia.

Po co prezydentowi nowe meble? - Z uwagi na kilkunastoletni okres użytkowania większość obecnie używanych mebli trzeba wymienić - przekonuje "Rz" Marcin Rosołowski, rzecznik Kancelarii. Nowe wyposażenie ma być stylowe, dostosowane do wystroju wnętrz i w kolorze antycznej czereśni. Czy para prezydencka będzie miała decydujący głos przy wyborze i ile Kancelaria może wydać na umeblowanie? Tego pracownicy prezydenta nie chcą powiedzieć. Przetarg zostanie rozstrzygnięty w połowie sierpnia.

To nie pierwsze przemeblowanie za kadencji Lecha Kaczyńskiego. Przy okazji czerwcowej wizyty w Polsce Nicolasa Sarkozy'ego odnowiono gabinet prezydenta. Jak zapewniano wtedy, dodatkowych zmian już nie planowano, ponieważ w magazynach znajduje się jeszcze dużo zabytkowych i stylowych mebli. Teraz urzędnicy zmienili zdanie.

- Zapasy z magazynu nie nadają się do użytku w pomieszczeniach, do których zostały zamówione meble - tłumaczy Rosołowski. - Są niedopasowane do wnętrz, zdekompletowane, bardzo często również uszkodzone.

PAP, PU
Onet.pl
31-07-2007

Stażyści w urzędach skarbowych zaglądają do PIT-ów

PRZEGLĄD PRASY: Nie trzeba być pracownikiem fiskusa, aby mieć dostęp do danych o zarobkach podatników. Wystarczy dostać się na staż lub praktyki do urzędu skarbowego - ujawnia "Rzeczpospolita".

Urzędy skarbowe przyjmują wszystkich, bo nie jest tajemnica, że rąk do pracy brakuje, nie tylko w administracji, zwłaszcza w tak gorącym okresie jak rozliczenie roczne PIT.

Stażyści i praktykanci służą więc pomocą - obsługują podatników i wprowadzają do systemu POLTAX dane z dokumentów przez nich składanych. Ponieważ jednak sami nie maja tzw. loginu, czyli kodu dostępu do systemu, wykonują pracę, posługując się loginami pracowników. Po kilku miesiącach naczelnik urzędu skarbowego nie jest w stanie dojść do tego, kto wprowadził konkretne dane, bo pracownik, którego loginem posługiwał się stażysta, robił w tym czasie co innego, np. był poza urzędem.

Niestety, nikt nie sprawdza, czy "tymczasowi pomocnicy" to osoby karane i czy przeciwko nim nie toczy się lub nie toczyło postępowanie prokuratorskie. Co gorsza, wielu naczelników nie widzi niebezpieczeństwa, jakim jest dopuszczenie do danych objętych tajemnicą skarbową osób przypadkowych, niemal z ulicy.

Eksperci prawa podatkowego twierdzą, że skutki takiej praktyki mogą być opłakane. Tymczasem Ministerstwo Finansów zapewnia, że nie dostaje żadnych skarg w tej sprawie - podaje "Rz".

ask, PAP
Gazeta.pl
31-07-2007