czwartek, 2 sierpnia 2007

Ośla ławka u Fotygi

Piszą notatki służbowe, często sami dla siebie. Przychodzą do pracy, choć nikt ich nie potrzebuje. Najwięksi fachowcy, których w MSZ nikt nie słucha


Nie chodzi o klub emerytowanego dyplomaty, ale oślą ławkę polskiego MSZ, na której siedzą doświadczeni dyplomaci, b. ministrowie czy wiceministrowie. Z różnych powodów popadli w niełaskę władzy. Żaden inny kraj w Europie nie pozwoliłby sobie na lekceważenie takich osób. W Polsce zaś pozwala sobie na to partia, której kadrowa ławka - jeśli chodzi o politykę zagraniczną - jest właściwie pusta. I szefowa MSZ z tej partii, która ma kłopoty z obsadzeniem właściwymi ludźmi ambasad w krajach kluczowych dla polskiej polityki zagranicznej, np. we Francji, Włoszech czy w Hiszpanii.

Fachowiec w MSZ towarzysko

Określenie "ośla ławka" wymyślił podobno b. szef MSZ Stefan Meller na urodzinach innego b. szefa dyplomacji Władysława Bartoszewskiego. Zresztą dyplomaci z salonu odrzuconych przez PiS trzymają się razem. Łączy ich solidarnościowa przeszłość, chęć służenia krajowi i często niechęć wobec tego, co dzieje się w polskiej polityce. No i jeszcze coś - niemal wszyscy stracili swe poprzednie stanowiska MSZ w atmosferze niedomówień, bez jasno postawionych zarzutów, często podejrzewani o nielojalność. Teraz większość z nich pracuje na stanowisku referentów. Wszyscy pobierają pensje, ale bez dodatków funkcyjnych.

Kierownictwo MSZ nie ma wobec nich wygórowanych oczekiwań. I gdyby nie fakt, że chodzi o fachowców, których kwalifikacje marnują się, można by powiedzieć, że PiS zafundował im przymusowe wakacje. Dziekan oślej ławki Stefan Meller ze stanowiska szefa MSZ rządu PiS odszedł sam w maju 2006 r. na znak protestu po wejściu Andrzeja Leppera do rządu. Zachował etat w MSZ - pracuje w departamencie Europy Wschodniej, zajmując się oficjalnie stosunkami ormiańsko-tureckimi. Do MSZ przychodzi właściwie towarzysko, gdyż został zwolniony z obowiązku przychodzenia do pracy.

Również z własnej woli ze stanowiska wiceministra w MSZ zrezygnował jesienią 2006 r. Stanisław Komorowski - fizyk, dyplomata, były ambasador w Hadze i Londynie. Przestał być ministrem, bo jak tłumaczył "Gazecie", jako podsekretarz stanu nie czuł się komfortowo w ówczesnej sytuacji politycznej. Mógłby być doskonałym ambasadorem w niemal każdej stolicy Europy, a jest szeregowym pracownikiem w departamencie Azji i Pacyfiku (którego był kiedyś dyrektorem). Oficjalnie odpowiada za stosunki Europy z Azją, ale na korytarzach MSZ wszyscy wiedzą, że to fikcja.

Nieoficjalnie wiadomo, że prezydent Lech Kaczyński ma za złe Komorowskiemu, że podał się do dymisji na łamach "Gazety " (pierwsi napisaliśmy o jego decyzji). Dlatego miał usłyszeć od Kaczyńskiego, że dopóki on jest prezydentem, Komorowski nie wyjedzie na żadną placówkę.

Zniknąć z oczu minister

Przedłużeniem oślej ławki stało się archiwum MSZ, którego budynki mieszczą się w innej części Warszawy niż centrala na al. Szucha. Na korytarzach centrali mówi się, że obecne kierownictwo zsyła tam ludzi, których minister Fotyga nie chce oglądać na oczy. Szefem archiwum został właśnie Henryk Szlajfer, zwolniony jesienią 2006 r. ze stanowiska dyrektora departamentu Ameryki Północnej w atmosferze podejrzeń o kłamstwo lustracyjne.

Szlajfer, były opozycjonista i uczestnik Marca '68, miał zostać ambasadorem w USA, lecz w czerwcu 2005 r. publicznie pojawił się zarzut, że współpracował z SB. Szlajfer zaprzeczył i chciał oczyszczenia przed sądem lustracyjnym. Ale sąd odmówił, ponieważ nie pełnił funkcji podlegającej lustracji. Sprawy nie wyjaśniono do dzisiaj, a umiejętności i doświadczenie Szlajfera zamknięto w archiwum.

Na oślej ławce przeczekuje też Paweł Dobrowolski, b. dyrektor departamentu systemu informacji, rzecznik prasowy MSZ za czasów Mellera i b. ambasador w Ottawie. Dyrektorem przestał być w oku cyklonu tzw. afery kartoflanej (w lipcu 2006 r. niemiecki dziennik "tageszeitung" nazwał prezydenta Kaczyńskiego kartoflem). Winą Dobrowolskiego było to, że ten tekst umieszczono na ogólnodostępnej stronie internetowej MSZ w przeglądzie prasy piszącej o Polsce. Dziś tej strony już nie ma, a Dobrowolski to szeregowy pracownik departamentu, którego wcześniej był dyrektorem. Ale tylko na papierze - w rzeczywistości nikt nic od niego nie potrzebuje.

Przeciek i nie ma wiceministra

Szczególnym przypadkiem jest Ryszard Schnepf, b. sekretarz stanu i doradca ds. międzynarodowych premiera Kazimierza Marcinkiewicza. Do dymisji został zmuszony w maju 2006 r. Oficjalnie dlatego, że, jak sam mówił, "tworzona przez niego koncepcja włączenia w projekt budowy gazociągu bałtyckiego krajów Unii Europejskiej, w tym Polski, nie znalazła uznania u jego przełożonych; a sam jej pomysł został niefortunnie upubliczniony". Nieoficjalnie wiadomo, że został kozłem ofiarnym - powiedział wcześniej coś, co miał ogłosić publicznie Marcinkiewicz, na co nie chcieli zgodzić się bracia Kaczyńscy.

Schnepf chciał być ambasadorem w Madrycie (zna hiszpański i hiszpańską scenę polityczną) albo w którymś z krajów Ameryki Łacińskiej (był ambasadorem w Urugwaju). Nie ma szans, podpadł kiedyś wpływowemu dziś w MSZ kontrowersyjnemu biznesmenowi z Urugwaju Janowi Kobylańskiemu. Na otarcie łez dla Schnepfa stworzono w MSZ samodzielne stanowisko ds. problemów globalnych. Koledzy z MSZ żartują z niego, że "walczy z ptasią grypą". W przerwach walki z globalnymi zagrożeniami wykłada iberystykę.

Na oślą ławkę został zepchnięty wiceminister MSZ Witold Sobków. W październiku ten doświadczony dyplomata i b. ambasador w Irlandii został wiceszefem MSZ odpowiedzialnym za sprawy europejskie. Ale jego kontakty z minister Fotygą nie układały się najlepiej. Więc w grudniu Sobków przestał być wiceministrem. MSZ posłużył się przeciekiem do jednego z dzienników, który napisał, że rzekomo ma kłopoty z tzw. dopuszczeniem ABW do dokumentów niejawnych. Sobków temu zaprzeczył, ale Fotyga poprosiła ABW o dokładne sprawdzenie b. wiceministra.

W końcu ABW ustaliło, że Sobków jest czysty jak łza, ale do łask nie wrócił. Został szeregowym pracownikiem departamentu strategii i planowania polityki zagranicznej. Czasami wyjeżdża na różne zagraniczne konferencje i seminaria. Sam narzucił sobie dyscyplinę pracy - postanowił pisać dwie analityczne notatki tygodniowo, by nie wyjść z formy. Jako italianista byłby doskonałym kandydatem na ambasadora w Rzymie, a MSZ nie ma kogo tam posłać.

Jacek Pawlicki
Gazeta Wyborcza
02-08-2007

Brak komentarzy: