piątek, 22 czerwca 2007

Szkolne testy uczą bezmyślności

DZIENNIK analizuje stan polskiej edukacji i szuka odpowiedzi na pytanie, co zrobić, aby szkoły zaczęły wreszcie uczyć.

Przygotowanie do małpiej umiejętności rozwiązywania testów - tak można określić sposób kształcenia dzieci w naszym kraju. Zaczyna się już od pierwszej klasy podstawówki. Typowe zadanie domowe? "Uzupełnij brakujące wyrazy".

"Kilka tygodni temu mój syn rozwiązywał testy na zakończenie trzeciej klasy - mówi ojciec ucznia jednej z katowickich podstawówek. "Wypadł najlepiej w klasie. Zastanawiam się, co te zadania sprawdzają, bo ja widzę, że mój syn nie potrafi dobrze czytać. Ale jak mam go motywować, skoro nauczyciele są zachwyceni jego wiedzą?" - pyta.

Poziom nauczania w większości szkół jest dramatycznie niski. Po ukończeniu kolejnych etapów kształcenia absolwenci liceów trafiają na studia. A tam profesorowie wpadają w popłoch. "Jestem przerażony poziomem ludzi, którzy do nas przychodzą" - mówi prof. Marcin Król z Uniwersytetu Warszawskiego. Prof. Leszek Woźniak, prorektor ds. nauczania Politechniki Rzeszowskiej, dodaje, że często na tym poziomie, który reprezentuje młodzież, nie da się prowadzić wykładów. "Organizujemy kursy uzupełniające" - mówi. "Dopiero potem możemy zaczynać kształcenie specjalistów".

Dlaczego tak się dzieje? "Problem zaczyna się już w podstawówce w klasach 1 - 3" - mówi prof. Alicja Siemak-Talikowska, prodziekan wydziału pedagogiki Uniwersytetu Warszawskiego. "One właśnie przygotowują dzieci do dalszego kształcenia. Odrabianie lekcji nie polega wtedy jednak na tym, żeby usiąść z książką, coś przeczytać, obejrzeć i wyciągnąć wnioski. Dzieci mają jedynie uzupełniać luki w gotowych zdaniach. I robią to losowo, na wyczucie" - mówi.

Kolejny problem to nauczanie zintegrowane. Dziecko na samym początku nie uczy się konkretnych przedmiotów, np. języka polskiego czy matematyki, tylko ogólnej wiedzy o świecie. "W jednym podręczniku przeczytałam takie zadanie: " - opowiada prof. Siemak-Talikowska. "Ono miało łączyć naukę historii i matematyki. Według mnie brzmi to jak czarny dowcip".

A przecież młodzież trzeba uczyć samodzielnego rozwiązywania problemów. Dawać jej wiedzę praktyczną, a nie teoretyczną. Bo to zaprocentuje za kilka lat. "Później w dorosłym życiu pracodawcy pytają na rozmowach kwalifikacyjnych, jak człowiek radzi sobie z problemami. Tego powinna uczyć szkoła. A nie uczy" - mówi Edmund Wittbrodt, były minister edukacji. Młodzi ludzie idąc do pracy, mają głowy pełne formułek, które próbują dopasować do problemów. Działają według sztancy. Najmniejszy problem, który odbiega od schematu, powoduje, że bezradnie rozkładają ręce.

Dziś system kształcenia w Polsce można podsumować tak: podstawówka uczy źle, słabo przygotowana do dalszej nauki młodzież idzie potem do gimnazjów. Wszyscy. I ci, którzy chcą się dalej uczyć, i ci, którzy mają niewielkie aspiracje życiowe. A potem do liceów, gdzie na koniec niemal wszyscy zdają maturę. "Demokracja żąda równych szans dla wszystkich i masowości w dostępie do nauki. Ale wówczas dewaluuje się wartość nauki. Możemy oczywiście mieć samych magistrów, ale wtedy dopiero tytuł doktora będzie dawał szansę na coś więcej niż pracę pomywacza" - mówi dr Krzysztof Łęcki, socjolog z Uniwersytetu Śląskiego. "Ilość rzadko przechodzi w jakość".

Sławomir Cichy
Dziennik.pl
22-06-2007

Brak komentarzy: