wtorek, 31 lipca 2007

Mundurków zabraknie dla miliona uczniów

Sztandarowy program resortu edukacji nie ma szans na realizację. We wrześniu zabraknie mundurków nawet dla 40 proc. uczniów - ocenia "Życie Warszawy".

Producentom odzieży brakuje rąk do pracy, a zamówienia ze szkól przyszły zbyt późno. Do końca wakacji producenci odzieży szkolnej powinni uszyć mundurki dla ponad 4 mln uczniów. Jednak wszyscy zgodnie przyznają, że jest to niemożliwe.

- Mundurki dla wszystkich polskich uczniów będą, ale w grudniu. We wrześniu zabraknie ich dla 40 proc. uczniów - mówi Grażyna Brzezińska, właścicielka firmy dziewiarskiej Marwel z Głogowa. Inni producenci sa w tych szacunkach ostrożniejsi, ale i tak przewidują, że bez mundurków może zostać około miliona polskich dzieci.

Największym problemem producentów jest brak rąk do pracy.
- Obecnie mam do uszycia 20 tysięcy mundurków, a zamówień na pewno będzie więcej. Od zaraz zatrudniłbym 50 nowych pracowników. Niestety chętnych do pracy nie ma - przyznaje Jacek Parol, właściciel Parol Fashion z Warszawy.

Niedobór krawców i szwaczek to problem większości polskich producentów odzieży.
- Cały czas ich poszukuję. Niestety od miesiąca nie mam odpowiedzi na ogłoszenia w mediach. W urzędach pracy też nie ma chętnych - żali się Grażyna Brzezińska.

Zdaniem producentów przepis o mudurkach został przyjęty w złym terminie. Dyrektorzy szkół, którzy w porozumieniu z rodzicami określają wzory mundurków nie byli przygotowani na to, by jeszcze w czerwcu zmierzyć uczniów i złożyć zamówienia.

Posłowie opozycji są zdania, że na wprowadzenie mundurków w szkołach powinien obowiązywać okres przejściowy.
- Inaczej od września szkoły, które nie wprowadzą mundurków będą łamać prawo - mówi Krystyna Szumilas (PO), przewodnicząca Sejmowej Komisji Edukacji. Jednak Zbigniew Girzyński (PiS) uspokaja i zapewnia, że kuratoria oświaty nie będą karały szkół za niewielkie opóźnienia.


PAP/Życie Warszawy
Interia.pl
31-07-2007

Tajemnicze śledztwo w sprawie prokuratorów

Prokuratura odmawia "Gazecie" wszelkich informacji w sprawie postępowania wszczętego po apelu Stowarzyszenia Prokuratorów RP o nieuleganie politycznym naciskom


W apelu, który "Gazeta" opublikowała 5 lipca, prokuratorzy napisali m.in.: "Jesteśmy prokuratorami Rzeczpospolitej Polskiej, a nie partii, rządów czy ministrów". I dalej: "Dla kariery nie ulegajmy politycznym naciskom".

Tydzień temu przez dwie i pół godziny Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie przesłuchiwała szefa Stowarzyszenia Prokuratorów RP Krzysztofa Parulskiego. O co go pytano? Parulskiemu nie wolno o tym mówić, bo groziłaby mu odpowiedzialność karna za ujawnienie tajemnicy śledztwa. O przesłuchaniu i dalszych planach prokuratury, która na razie wszczęła tzw. postępowanie wyjaśniające, nie chciał z nami rozmawiać jej szef Jarosław Hołda.

Wcześniej zadeklarował w rozmowie z "Gazetą", że postępowanie ma zmierzać do ustalenia wiedzy Parulskiego o naciskach, o których mowa w apelu. Tak więc w aktach mogą się znajdować bardzo ważne dla opinii publicznej informacje. Gdyby Parulski powiedział o naciskach publicznie, prokuratorom, którzy się na nie skarżyli, groziłoby postępowanie karne lub przynajmniej dyscyplinarne - jakie wytoczono bohaterowi naszego piątkowego artykułu katowickiemu prokuratorowi Emilowi Molce.

Ale z lektury akt sprawy może się też okazać, że wbrew deklaracjom prokuratury usiłowano podczas przesłuchania Parulskiego zdobyć informacje, które pozwolą oskarżyć jego lub innych członków Stowarzyszenia Prokuratorów o przekroczenie uprawnień (taki przepis kodeksu karnego widniał na wezwaniu Parulskiego na przesłuchanie).

Zwróciliśmy się więc - w trybie ustawy o dostępie do informacji publicznej - o dostęp do akt sprawy. We wniosku napisaliśmy m.in.: "Sprawa dotyczy działań organów państwa i funkcjonariuszy publicznych, dlatego w interesie publicznym leży jawność prowadzenia tego postępowania, a opinia publiczna ma prawo uzyskiwać pełną informację na jego temat".

W otrzymanej po kilkunastu godzinach odmowie - wbrew ustawie o dostępie do informacji publicznej nie udzielono jej w formie decyzji - prowadzący sprawę płk Andrzej Ficoń w ogóle nie ustosunkował się do naszych argumentów. Powołał się tylko na art. 156 kodeksu postępowania karnego. Mówi on, że prokurator może udostępnić akta osobie postronnej w "wyjątkowym przypadku". A jego zdaniem taki przypadek nie zachodzi.

Usiłowaliśmy dowiedzieć się dlaczego. - Nie wolno mi udzielać informacji na temat postępowania - uciął płk Ficoń. Zapewniliśmy, że nie chodzi o informację z postępowania, tylko o przyczynę odmowy dostępu do akt. Odesłał nas do rzecznika prasowego, który jest na urlopie i nikt go nie zastępuje. I do swojego szefa, który od kilku dni nie znalazł chwili, żeby z nami porozmawiać.


Wywiad z dr. Adamem Bodnarem z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka

Ewa Siedlecka: Czy w sprawie, która dotyczy tak istotnej publicznie kwestii, jak ochrona prokuratorów przed naciskami, można się zasłaniać tajemnicą śledztwa? Np. kwestie politycznych nacisków w sprawie zatrzymania szefa Orlenu Andrzeja Modrzejewskiego badała sejmowa komisja śledcza, a przesłuchania transmitowano na żywo.

Dr Adam Bodnar: Nie widzę racji, które uzasadniałyby odmowę udostępnienia "Gazecie" wglądu do akt. A na pewno prokurator uchybił obowiązkowi uzasadnienia odmowy. Uważam, że ta sprawa powinna być pod szczególną kontrolą opinii publicznej. Mamy to do czynienia z osobą - prokuratorem Krzysztofem Parulskim - który zaryzykował własną karierę, żeby zaalarmować o patologiach, jakie dzieją się w prokuraturze. To samo dotyczy członków Stowarzyszenia Prokuratorów RP. W zachodnich demokracjach takie osoby są pod specjalną ochroną, bo to dzięki nim można walczyć z korupcją, nadużyciami władzy i innymi patologiami. Nazywani są whistleblowers - dmuchającymi w gwizdek czy też puszczającymi parę. Przykładem choćby Cynthia Cooper z Worldcom oraz Sherron Watkins z Enronu, którzy ujawnili zasady tzw. kreatywnej księgowości w wielkich korporacjach powodujące olbrzymie nadużycia finansowe. Czy Paul van Buitenen, który w 1998 r., pracując jako audytor wewnętrzny, ujawnił nieprawidłowości w finansach Komisji Europejskiej, co doprowadziło do rezygnacji przewodniczącego Komisji Jacques'a Santera.

Na czym polega ta specjalna ochrona "puszczających parę"?

- W USA czy Wielkiej Brytanii chronią ich specjalne ustawy, które m.in. zwalniają z odpowiedzialności za ujawnienie tajemnicy służbowej i zakazują szykanowania za ujawnianie nieprawidłowości. A w wielu krajach są organizacje pozarządowe wyspecjalizowane w udzielaniu pomocy prawnej "puszczającym parę". Ich ochrona jest w interesie nas wszystkich. Mało kto ma odwagę, aby ryzykować karierę dla bliżej nieokreślonego "interesu publicznego". Będzie takich osób więcej, gdy będą wiedziały, że prawo i społeczeństwo obywatelskie są po ich stronie.

Czy dostęp mediów do akt postępowania wszczętego po apelu Stowarzyszenia Prokuratorów mógłby spełnić taką funkcję ochronną?

- Myślę, że tak. Tym bardziej że sam zainteresowany - pan Parulski - ma zamknięte usta, bo wiąże go tajemnica postępowania, której nie wolno mu naruszyć.

Ewa Siedlecka
Gazeta Wyborcza
31-07-2007

USA rujnują nasz przemysł zbrojeniowy

Nasi żołnierze przelewają krew w Iraku, ale polskie firmy nie mogą sprzedawać sprzętu wojskowego do tego kraju. Dlaczego? Bo tak zdecydował nasz sojusznik - Stany Zjednoczone. Polskie władze nic w tej sprawie nie robią, bo nawet nie wiedzą, że Amerykanie nie pozwalają nam sprzedawać broni Irakowi - pisze "Super Express".

Jesteśmy dla Ameryki dobrym sojusznikiem tylko wtedy, gdy za miliardy dolarów kupujemy F-16, wysyłamy wojsko na ryzykowne misje i przyjmujemy u siebie tarcze antyrakietową. W zamian jednak USA nie tylko nie chcą znieść nam wiz, ale także rujnują nasz przemysł zbrojeniowy.

"Super Express" dotarł do zatwierdzonej już przez Departament Obrony USA listy państw, którym Waszyngton pozwala sprzedawać sprzęt wojskowy dla armii irackiej. Nie ma tam Polski. A chodzi o zakupy realizowane za amerykańskie pieniądze w ramach pomocy wojskowej USA dla Iraku. W latach 2003-2005 polski koncern zbrojeniowy Bumar zawarł kontrakty na 400 mln dolarów, dzięki czemu stał się jednym z największych dostawców armii irackiej.

Sprzedawaliśmy tam m.in. duże ilości broni strzeleckiej, amunicji i pojazdów opancerzonych. Jednak ostatnią umowę podpisano dwa lata temu i nagle nasze interesy w Iraku się urwały. Irakijczycy wycofali się nawet z już podpisanego kontraktu na zakup używanych śmigłowców Mi-17.

Tajemnica porażek naszej zbrojeniówki na irackim rynku wyjaśniła się teraz. Otóż jedną z firm ubiegających się o kontrakt na dostawę wyposażenia wojskowego do Iraku poinformowano, że Polski nie ma już na liście amerykańskiego Departamentu Obrony. Polaków wycięto z Iraku po cichu. - Nasza firma nie otrzymała w tej sprawie żadnej oficjalnej informacji - mówi "Super Expressowi" rzeczniczka Bumaru Roma Sarzyńska.

Jak udało się ustalić gazecie, zarząd Bumaru zrzeszającego 17 polskich firm zbrojeniowych w najbliższych dniach zwróci się jednak o wyjaśnienie tej sprawy do naszego rządu i poinformuje o tym prezydenta.

Co ciekawe, nasza dyplomacja też nic o tym nie wie.
- Nie mamy informacji, aby Polska została wykluczona z handlu z Irakiem - twierdzi rzecznik MSZ Robert Szaniawski. O problemach polskich firm zbrojeniowych w Iraku nic nie wie także nasz ambasador w Bagdadzie Edward Pietrzyk. W rozmowie z "SE" obiecał wyjaśnienie tej sprawy.


PAP/Super Express
Interia.pl
31-07-2007

Premier: Nie będę już rozmawiał z Lepperem

Premier Jarosław Kaczyński uważa, że warunki istnienia koalicji postawione przez LPR i Samoobronę są nie do przyjęcia. Taką opinię wyraził wczoraj także wicepremier Przemysław Gosiewski.


Oba ugrupowania chcą powrotu Daniela Pawłowca do Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej i nominacji Krzysztofa Sikory na ministra rolnictwa.

Zdaniem premiera, który był gościem "Sygnałów Dnia" w Programie I Polskiego Radia, postępowanie Ligi i Samoobrony wskazuje na to, że nie zależy im na koalicji i dążą do jej zerwania, gdyż warunki- jak powiedział- są prowokacyjne. Jarosław Kaczyński dał do zrozumienia, że sprawa kandydatury Krzysztofa Sikory na stanowisko ministra rolnictwa ma podłoże polityczne, a nie merytoryczne.

Premier Kaczyński potwierdził, że stwierdzenia rzecznika rządu w sprawie rozmów o koalicji z Samoobroną, ale bez Andrzeja Leppera, były jego słowami. Powtórzył, że z liderem Samoobrony rozmawiać już nie będzie, szczególnie po tym, jak docierają do niego nowe informacje związane z tzw. seksaferą w Samoobronie. Szef rządu dodał, że były wicepremier może mieć postawione zarzuty w sprawie seksafery lub "odrolnienia" działki pod Mrągowem. Kaczyński powiedział jednak, że Lepper, tak jak każdy, ma możliwość "samonaprawy". Dodał, że nie bierze pod uwagę Leppera jako kandydata na jakiekolwiek stanowisko w swym rządzie

Premier jest zdania, że najprawdopodobniej dojdzie do przedterminowych wyborów parlamentarnych. Powiedział, że najuczciwiej byłoby przeprowadzić je na wiosnę, ale najprawdopodobniej dojdzie do nich wcześniej.

Jarosław Kaczyński podkreślił, że obecna koalicja istnieje jeszcze tylko dzięki cierpliwości PiS-u. Zapewnił, że odpowiednie decyzje zapadną niedługo, gdyż rząd, nawet jeśli miałby pracować jedynie do wyborów, musi być rządem sprawnym.

mt, IAR
Gazeta.pl
31-07-2007

Niegrzeczni do psychiatryka

Pijesz, palisz, kłamiesz, nie uczysz się, bijesz kolegów, masz ADHD - za karę idziesz do szpitala psychiatrycznego. Tak jest w polskich domach dziecka - wynika z raportu Rzecznika Praw Obywatelskich


RPO sprawdził, jak często i z jakich powodów domy dziecka, ośrodki szkolno-wychowawcze i pogotowia opiekuńcze posyłają wychowanków do szpitali psychiatrycznych. Wyniki raportu są wstrząsające.

Rzecznik zainteresował się problemem po lekturze artykułu w "Gazecie" "Wakacje w szpitalu psychiatrycznym". Przed rokiem spędzały je tam dzieci z podwrocławskich domów dziecka, dzięki czemu szpital dostawał pieniądze z NFZ.

„Umieszczenie w szpitalu psychiatrycznym (...) jest ingerencją w podstawowe wolności człowieka. W praktyce jednak jest niejednokrotnie traktowane niemal jak dodatkowy »środek wychowawczy «” - pisze w raporcie rzecznik Janusz Kochanowski. I dalej: „Wychowawcy zgłaszają do leczenia dzieci z zaburzeniami zachowania, agresją, ADHD, dysleksją, trudnościami szkolnymi, a lekarze - zapewne z obawy przed odpowiedzialnością - przyjmują je na leczenie i wypisują z zaleceniem indywidualnego, życzliwego traktowania”.

Pracownicy RPO skontrolowali w całym kraju 316 placówek. Wzięli pod lupę lata 2004-06. "W szpitalach psychiatrycznych przebywały dzieci ze wszystkich rodzajów placówek opiekuńczych, nie wyłączając rodzinnych domów dziecka, aczkolwiek najwięcej było wychowanków domów dziecka [publicznych]" - podaje raport. Dlaczego dzieci idą do psychiatryka? Raport sypie przykładami, cytując skierowania i karty pacjentów.

Trzynastolatek spędził w szpitalu pięć dni, bo był "agresywny, wracał ze szkoły torami, odrzucał naukę". U dwunastolatka "nie zadziałał nadzór kuratora, nadal zdarzały się ucieczki i kradzieże". Ośmiolatek "przejawiał zaburzenia emocjonalne, wandalizm, prowokował konflikty". Piętnastolatek "nałogowo palił papierosy, nie stosował się do regulaminu placówki, nie uczęszczał do szkoły, pił alkohol".

Niekiedy zamiast diagnozy pisano: "włóczęgowski tryb życia", "bezrefleksyjny sposób działania", "pobicie młodszego brata", "malowanie się czerwoną farbą", "nadseksualność", "zaniedbania środowiskowe i pedagogiczne". Albo po prostu: "decyzja lekarza".

Raz szpital napisał do pogotowia opiekuńczego, że 14-letnia pacjentka nie wymaga hospitalizacji. Pogotowie opiekuńcze odpowiedziało: możemy odebrać dziewczynę, ale za pięć dni.

By dziecko trafiło do szpitala, potrzebne jest nie tylko skierowanie od lekarza, ale także pisemna zgoda rodziców bądź opiekunów lub decyzja sądu. Gdy biuro RPO prosiło o te dokumenty, szpitale często odpowiadały, że są one w papierach szpitalnych, a te są tajne. Mówiono, że "informacji brak" bądź "zgoda została wyrażona". Gdzie i kiedy - nie wiadomo. Niekiedy zamiast rodzica taką zgodę wyrażał dyrektor domu dziecka.

"Często oświadczenie miało charakter zgody blankietowej" - ujawnia raport. Rodzic podpisywał zgodę na zabiegi chirurgiczne, ginekologiczne, umieszczenie w szpitalu, w tym psychiatrycznym, i czasem na przetwarzanie danych osobowych. Hurtem.

"Pobyt dzieci w szpitalu psychiatrycznym jest przejawem bezradności wychowawców, którzy mają nierealistyczne oczekiwania, że w szpitalu agresywny wychowanek dostanie lekarstwo i będzie grzeczny" - podsumowuje dr Irena Kowalska, pełnomocnik RPO ds. rodziny. Jej zdaniem dzieci z takich placówek nierzadko wymagają terapii, ale powinna ona mieć miejsce w domu lub ośrodku, a nie w szpitalu.

- Wychowawcy zachowują się po cwaniacku i próbują uciec od własnej roli - komentuje dla "Gazety" prof. Bogusław Śliwerski, pedagog i rektor Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Łodzi. - A tak nie wolno. Wyrządzają krzywdę dzieciom. Utwierdzają je w przekonaniu, że są niepotrzebne i niechciane. Naruszają ich godność.

Anna Kołtunowicz, koordynator kampanii Rodzice Zastępczy - Miłość Prawdziwa: - Dzieci z domów dziecka potrzebują dobrej opieki, a nie szpitali psychiatrycznych. A już na pewno nie kwalifikują się do tego mali pacjenci z ADHD. Jeśli skierowanie dziecka do szpitala nie jest uzasadnione medycznie, to skandal. Należałoby karać osoby, które doprowadziły do takiej sytuacji.

Paweł Urbanowicz ze Stowarzyszenia Zastępczego Rodzicielstwa nie dziwi się: - Taki system. Sam pracowałem w publicznym domu dziecka cztery lata. Jeden wychowawca ma kilkudziesięciu podopiecznych i 26-godzinne pensum. Nie jest w stanie stworzyć normalnej więzi, dzięki której mógłby oddziaływać na wychowanków. Nie może bić, szuka więc innych, skutecznych sposobów.

- Raport wysłaliśmy do minister Anny Kalaty, której podlegają domy dziecka i ośrodki szkolno-wychowawcze. Czekamy na jej propozycje, jak rozwiązać problem - mówi Stanisław Wileński z biura RPO.

Adam Czerwiński, Marcin Markowski
Gazeta Wyborcza
31-07-2007

Prezydent wymienia meble w rezydencjach

Komody w kolorze antycznej czereśni ze stylową tapicerką chce kupić do pałacu i innych rezydencji Kancelaria Prezydenta. Właśnie ogłosiła przetarg na nowe meble - pisze "Rzeczpospolita".
Oprócz kryształowych kredensów, bufetów i komód ze stylową tapicerką i mosiężnymi obiciami, Kancelaria Prezydenta zamówiła m.in. 10 tapczanów, 20 szafek nocnych i prawie 40 biurek. Łącznie ponad 450 różnych części wyposażenia.

Po co prezydentowi nowe meble? - Z uwagi na kilkunastoletni okres użytkowania większość obecnie używanych mebli trzeba wymienić - przekonuje "Rz" Marcin Rosołowski, rzecznik Kancelarii. Nowe wyposażenie ma być stylowe, dostosowane do wystroju wnętrz i w kolorze antycznej czereśni. Czy para prezydencka będzie miała decydujący głos przy wyborze i ile Kancelaria może wydać na umeblowanie? Tego pracownicy prezydenta nie chcą powiedzieć. Przetarg zostanie rozstrzygnięty w połowie sierpnia.

To nie pierwsze przemeblowanie za kadencji Lecha Kaczyńskiego. Przy okazji czerwcowej wizyty w Polsce Nicolasa Sarkozy'ego odnowiono gabinet prezydenta. Jak zapewniano wtedy, dodatkowych zmian już nie planowano, ponieważ w magazynach znajduje się jeszcze dużo zabytkowych i stylowych mebli. Teraz urzędnicy zmienili zdanie.

- Zapasy z magazynu nie nadają się do użytku w pomieszczeniach, do których zostały zamówione meble - tłumaczy Rosołowski. - Są niedopasowane do wnętrz, zdekompletowane, bardzo często również uszkodzone.

PAP, PU
Onet.pl
31-07-2007

Stażyści w urzędach skarbowych zaglądają do PIT-ów

PRZEGLĄD PRASY: Nie trzeba być pracownikiem fiskusa, aby mieć dostęp do danych o zarobkach podatników. Wystarczy dostać się na staż lub praktyki do urzędu skarbowego - ujawnia "Rzeczpospolita".

Urzędy skarbowe przyjmują wszystkich, bo nie jest tajemnica, że rąk do pracy brakuje, nie tylko w administracji, zwłaszcza w tak gorącym okresie jak rozliczenie roczne PIT.

Stażyści i praktykanci służą więc pomocą - obsługują podatników i wprowadzają do systemu POLTAX dane z dokumentów przez nich składanych. Ponieważ jednak sami nie maja tzw. loginu, czyli kodu dostępu do systemu, wykonują pracę, posługując się loginami pracowników. Po kilku miesiącach naczelnik urzędu skarbowego nie jest w stanie dojść do tego, kto wprowadził konkretne dane, bo pracownik, którego loginem posługiwał się stażysta, robił w tym czasie co innego, np. był poza urzędem.

Niestety, nikt nie sprawdza, czy "tymczasowi pomocnicy" to osoby karane i czy przeciwko nim nie toczy się lub nie toczyło postępowanie prokuratorskie. Co gorsza, wielu naczelników nie widzi niebezpieczeństwa, jakim jest dopuszczenie do danych objętych tajemnicą skarbową osób przypadkowych, niemal z ulicy.

Eksperci prawa podatkowego twierdzą, że skutki takiej praktyki mogą być opłakane. Tymczasem Ministerstwo Finansów zapewnia, że nie dostaje żadnych skarg w tej sprawie - podaje "Rz".

ask, PAP
Gazeta.pl
31-07-2007

poniedziałek, 30 lipca 2007

Czy prywatnie można być faszystą

Na pikniku w Zabrzu nie propagowano treści faszystowskich, bo to była prywatna impreza - twierdzi prokuratura w Zabrzu


Prokuratura chce umorzyć śledztwo w sprawie pikniku, podczas którego na tle płonącej swastyki skandowano "Sieg Heil" i wyciągano ręce w geście hitlerowskiego pozdrowienia. Udział w imprezie wzięli udział późniejsi działacze Młodzieży Wszechpolskiej i LPR, a jej organizatorem był kandydat na radnego z ramienia PiS.

Piknik pod płonącą swastyką

Chodzi o słynny już piknik zorganizowany w 2004 r. na ogródkach działkowych w Zabrzu. Kilkanaście osób bawiło się tam, słuchając piosenek zespołu Honor śpiewającego m.in. "Stań i bij w ten obłudny żydowski ryj. I dumnie walcz i głośno krzycz. Dla białej rasy, dla polskiej krwi. Bez litości zabij to, bez skrupułów bij to zło". Rozentuzjazmowani uczestnicy imprezy rozwiesili flagę ze swastyką, skandowali "Sieg Heil" i śpiewali "Jedna droga dla kraju, narodowy socjalizm". Następnie fotografowali się z rękami wzniesionymi w hitlerowskim pozdrowieniu. Za tło służyła im płonąca swastyka.

Organizatorem imprezy był Paweł Szmidt, który w 2005 r. bezskutecznie kandydował do Sejmu z ramienia LPR, a potem został wyrzucony z partii. Rzekomo poszło o jego skrajne poglądy dotyczące propagowania idei "białej rasy". Podczas jesiennych wyborów samorządowych działaczom PiS nie przeszkadzało to jednak wpisać Szmidta na swoją listę wyborczą. Bez efektu kandydował wtedy do rady miejskiej Zabrza.

Razem ze Szmidtem na pikniku bawiła się Leokadia Wiącek, późniejsza działaczka Młodzieży Wszechpolskiej i asystentka eurodeputowanego Macieja Giertycha.

W listopadzie 2006 r. zdjęcia oraz filmik z imprezy opublikował portal dziennik.pl. - Ten film to skandal - grzmiał wtedy premier Jarosław Kaczyński i domagał się wyjaśnienia, czy istnieją jakieś związki między tym wydarzeniem, a ludźmi, którzy dziś pełnią władzę. Z kolei Roman Giertych, szef LPR, a wcześniej lider MW, złożył zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. - Sytuacja, gdy ktoś wywiesza flagę faszystowską, jest przestępstwem. Nie powinno być żadnej taryfy ulgowej - mówił minister edukacji. Wiącek została wyrzucona z MW i straciła posadę asystentki ojca Giertycha.

Prokuratura: To była impreza prywatna

W grudniu ubiegłego roku śledztwo w sprawie pikniku wszczęła prokuratura w Zabrzu. Na jej polecenie policja zabezpieczyła komputery uczestnikom imprezy. Ci podczas przesłuchania tłumaczyli się, że był to tylko głupi wybryk spowodowany m.in. dużą ilością alkoholu.

"Gazeta" dowiedziała się, że prokuratorzy planują umorzyć ich sprawę. Taki wniosek trafił już do akceptacji do nadzorującej śledztwo Prokuratury Okręgowej w Gliwicach. Dlaczego? - Naszym zdaniem podczas tej imprezy nie doszło do publicznego propagowania treści o charakterze faszystowskim - tłumaczy prokurator Alina Skoczyńska, szefowa prokuratury w Zabrzu.

Prokuratorzy przyznają, że poglądy faszystowskie były bliskie wszystkim uczestnikom imprezy, a wykonywane w czasie jej trwania gesty i rozwieszone emblematy - w pełni przez nich akceptowane (świadczy o tym m.in. zawartość twardych dysków komputerów, na których znaleziono życiorysy działaczy hitlerowskich i nazistowskie symbole) - To była impreza zamknięta i nikt z zewnątrz nie mógł słyszeć i widzieć, tego, co tam się działo. A wyrażanie takich, czy innych poglądów nie jest karalne - podkreślała prok. Skoczyńska. - Opieraliśmy się wyłącznie na uwarunkowaniach kodeksu karnego i ocenie materiału dowodowego - mówiła.

To blamaż wymiaru sprawiedliwości

Profesor Zbigniew Hołda, prawnik Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, nie jest jednak przekonany do słuszności decyzji śledczych. Jego zdaniem w Polsce prokuratury bardzo niechętnie ścigają tego typu przestępstwa. - Zły przykład idzie z samych szczytów, kiedy znani politycy czy też duchowni wygłaszali pełne nienawiści poglądy, za które nie zostali pociągnięci do odpowiedzialności karnej. Niestety, w IV RP prokuratura nie budzi już zaufania, bo chętnie odwraca głowę i zamyka oczy - mówił profesor.

Oburzenia planami prokuratury nie ukrywa Marcin Kornak, prezes antyfaszystowskiego stowarzyszenia Nigdy Więcej i redaktor naczelny magazynu antyfaszystowskiego "Nigdy Więcej". Jego zdaniem będzie to blamaż wymiaru sprawiedliwości. - Nie da się walczyć z faszyzmem, gdy prawo mówi ,że jest on zakazany, a życie pokazuje, że tak naprawdę za jego propagowanie nikt nie jest karany. W ten sposób neofaszyzm staje się powoli w Polsce silną ideologią. Czy tego chcemy? Czy tego chce wymiar sprawiedliwości? - pytał wczoraj Kornak.

- Dowody w tej sprawie były ewidentne i bulwersujące. Zdjęcia, które przecież pokazano w telewizji nie pozostawiały wątpliwości co do charakteru tych wydarzeń - podkreśla poseł Cezary Grabarczyk (PO), przewodniczący Sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka. - Ta sprawa jest kolejnym przykładem uległości prokuratury, która wydaje korzystne decyzje w sprawach, których bohaterami były osoby związane w jakiś sposób z koalicją - dodaje.

Tadeusz Wita, poseł PiS z Zabrza: - Jeśli prokuratura chce umorzyć sprawę, to widocznie ma ku temu podstawy.

Młodzież Wszechpolska nie wyklucza, że po umorzeniu śledztwa Leokadia Wiącek zostanie przywrócona do organizacji. - Sąd koleżeński organizacji powinien zastanowić się, czy w tej sytuacji sankcje wobec Leokadii nie były zbyt surowe. Złożę taki wniosek na radzie naczelnej MW i mam nadzieję, że wszystko skończy się dla niej dobrze - mówi Jakub Kalus, członek zarządu śląskiej MW.

Marcin Pietraszewski, Przemysław Jedlecki
Gazeta Wyborcza
30-07-2007

Jak Rydzyk Krajową Radę nagrywał

Agnieszka Kublik: Tadeusz Rydzyk nie został ukarany za swój antysemicki wykład. Jego przełożony prowincjał o. Zdzisław Klafka uznał, że taśmy potajemnie nagrane przez jego studentów zostały zmanipulowane. I stwierdził, że "nie akceptuje donosicielstwa jako metody zwalczania czegokolwiek". Ale parę lat temu o. Rydzyk nagrał potajemnie posiedzenie KRRiT i puszczał je na antenie Radia Maryja.

Juliusz Braun, b. szef KRRiT: Tak, było to na początku 2000 r. Wtedy o. Rydzyk twierdził, że KRRiT prześladuje Radio Maryja, bo jego stacja ma za mało nadajników, a te, które ma, mają za małą moc. W lutym doszło do corocznego spotkania KRRiT z Radiem Maryja, było poświęcone m.in. wyjaśnianiu tych zarzutów. Kilka dni później radio dwa razy wyemitowało to nagranie. Dowiedziałem się o tym przypadkiem.

O. Rydzyk nagrał je potajemnie. Po co?

- By Krajową Radę zaprezentować słuchaczom jako bezdusznych urzędników. O. Rydzyk i jego współpracownicy - wiedząc, że są nagrywani - wygłaszali wtedy płomienne przemowy o Polsce i Panu Bogu, a my wchodziliśmy w szczegóły, gdzie jaki nadajnik możemy radiu przekazać. I Rydzyk osiągnął swój cel, bo słuchacze oburzeni komentowali, że członkowie KRRiT prześladują radio. Były nawet aluzje, że to Żydzi utrudniają rozwój Radia Maryja.

A gdyby Rydzyk zapytał, czy może nagrać to spotkanie?

- Tobym się zgodził. Ale wiedząc, że potem powstanie z tego audycja, argumentowałbym tak, by słuchacze zrozumieli nasze intencje. A tymczasem ja i inni członkowie Rady odnosiliśmy się do dokumentów leżących na stole, o których słuchacze nic nie wiedzieli. Stąd wrażenie, że tylko o. Rydzyk i jego współpracownicy mówili klarownie.

Zgodziłbym się na nagranie, bo KRRiT nie miała nic do ukrycia. Miał natomiast - jak się okazało potem - o. Rydzyk. Po spotkaniu opublikował oświadczenie przeciwko obecności na nim - jak napisał - "postronnej osoby". A chodziło o formalnego przedstawiciela Komisji Episkopatu Polski. Zaprosiłem go, bo uznałem, że Episkopat ma prawo wiedzieć, co się dzieje w sprawie Radia Maryja. O. Rydzyk natomiast oburzał się, że nie ma prawa wiedzieć, bo jego radio jest zakonne i od Episkopatu niezależne, i nie powinienem był zapraszać jego przedstawiciela.

Cała KRRiT była oburzona tym potajemnym nagrywaniem przez Rydzyka?

- Tylko jeden z dziewięciu członków Rady - Marek Jurek - stwierdził, że "społeczeństwo ma prawo w pełni znać motywy i okoliczności polityki medialnej KRRiT" i że żaden przepis nie zakazuje udostępniania mediom nagranego przebiegu spotkania w Krajowej Radzie.



W kwietniowym wykładzie (ujawnił go tygodnik "Wprost" 8 lipca) o. Tadeusz Rydzyk nawiązał m.in. do spotkania Marii Kaczyńskiej z grupą kobiet 8 marca w Pałacu Prezydenckim, na którym rozmawiano o niezaostrzaniu ustawy antyaborcyjnej. Już wcześniej nazwał je "szambem". "(...) Pani prezydentowa z taką eutanazją? Ty czarownico! Ja ci dam! Jak zabijać ludzi, to sama się podstaw pierwsza (...)" - wykładał.

Zganił prezydenta Kaczyńskiego za uległość wobec Żydów w sprawie Jedwabnego, co miałoby ich zachęcić do wielkich roszczeń: "Chodzi o 65 mld dol., żeby Polska dała. Przyjdą do Pana i powiedzą: Proszę mi oddać ten skafander. Ściągaj spodnie".

O. Rydzyk na łamach "Naszego Dziennika": "Prowokacja, prowokacja, następna prowokacja. Co bym radził? Nie myślmy o tym".

Agnieszka Kublik
Gazeta Wyborcza
30-07-2007

Senator LPR przyprawia gębę profesorom

Senatorowi Janowi Szafrańcowi z LPR wydaje się, że przeciągnął na stronę wrogów Gombrowicza dwóch profesorów, znawców twórczości pisarza. - To, co pisze senator, ma tyle wspólnego z rzeczywistością, co Kazimierz z Włodzimierzem - mówi prof. Jerzy Jarzębski z UJ


Jan Szafraniec napisał list do premiera Kaczyńskiego, że "z przykrością" przyjął decyzję uchylającą rozporządzenie ministra edukacji Romana Giertycha o lekturach, po której do kanonu wrócił Witold Gombrowicz.

Książek Gombrowicza Szafraniec nie ceni. Tak jak całego "postmodernistycznego modelu kultury, którego prekursorem w literaturze był właśnie Gombrowicz (...)".

Swą krytykę pisarza Szafraniec podpiera cytatami znawców twórczości Gombrowicza - prof. Jerzego Jarzębskiego z Uniwersytetu Jagiellońskiego i prof. Włodzimierza Boleckiego z Uniwersytetu Warszawskiego. Senator pisze m.in.:

• „Wprowadzony do kanonu lektur »Transatlantyk « [pisownia oryginalna] jest parodią polskiej literatury romantycznej, gdzie »niezłomność emigranta broniącego swych ideałów przeciwstawił [Gombrowicz] libertyńskiemu rozpasaniu i Proteuszowej naturze argentyńskiego multimilionera-homoseksualisty « (cyt. za Jerzym Jarzębskim, »Wielka Encyklopedia PWN «, tom X, Warszawa 2002)”.

• „W »Pornografii « (...) [Gombrowicz] ukazał rzekomy kryzys tradycyjnych wartości, które miały kiedyś zdolność jednoczenia ludzi ze sobą, ale w ponowoczesnej epoce stały się przeżytkiem. Wartości te zastępuje nowe spoiwo między Starymi a Młodymi kojarzące okrucieństwo z erotyzmem (patrz: Jerzy Jarzębski)”.

• „Gombrowicz traktował kulturę jako »system ucisku narzucający jednostce nieautentyczne idee i uczucia « (patrz: Kazimierz Bolecki, »Przewodnik po labiryncie «) [naprawdę prof. Bolecki ma na imię Włodzimierz]”.

Szafraniec dostał się do Senatu z białostockiej listy LPR. Filozof lekarz psychiatra, Kawaler Zakonu Rycerskiego Grobu Bożego w Jerozolimie i członek elitarnego Rycerstwa Orderu Jasnogórskiej Bogurodzicy. Zapytaliśmy senatora, czy wie, że obaj cytowani przez niego profesorowie cenią sobie twórczość Gombrowicza. - Nie przeszkadza mi to - odparł. I się rozłączył.



Dla Gazety

prof. Jerzy Jarzębski

Coś podobnego! Pisząc o „niezłomności emigranta broniącego ideałów” i „libertyńskim rozpasaniu argentyńskiego multimilionera-homoseksualisty”, nie napisałem, że Gombrowicz wybrał libertyna. Napisałem, że poszedł swoją drogą. Pisałem za to o kryzysie tradycyjnych wartości, a nie o „rzekomym” kryzysie. Senator cytuje wybiórczo. Tak jak niegdyś premier Cyrankiewicz. „Oto, jak piszą na emigracji: »Co mnie obchodzi Mickiewicz «” - grzmiał. A myśl Gombrowicza była taka: „Nie obchodzi mnie Mickiewicz, tylko to, co wy zrobicie z Mickiewiczem, współcześni Polacy”. To, co pisze senator, ma tyle wspólnego z rzeczywistością, co Kazimierz z Włodzimierzem. Mam nadzieję, że nikt o zdrowych zmysłach nie pomyśli, że oceniam Gombrowicza jak on.



prof. Włodzimierz Bolecki

Nie ma żadnego punktu stycznego między tym, co pisze senator o Gombrowiczu, i tym, co ja napisałem. Jest mi przykro, ale pretensji nie mam, bo nie można ich mieć do kogoś, kto nie zna granic swoich kompetencji. Lepiej, by politycy zajęli się sprawami praktycznymi, zamiast się ośmieszać.

Marcin Markowski
Gazeta Wyborcza
30-07-2007

PiS sonduje nastroje

Po tygodniu medialnych połajanek w koalicji, dziś szefowie klubów PiS, LPR i Samoobrony mają się spotkać przy jednym stole. Inicjatywa wyszła od przewodniczącego klubu PiS Marka Kuchcińskiego. Jak dowiedział się "Dziennik", w ten sposób PiS chce przede wszystkim wysondować nastroje w Samoobronie. A te mogą być nieprzychylne Lepperowi, po tym jak w piątek otrzymał list od premiera.


Zawarty w nim apel Jarosława Kaczyńskiego, by Lepper zrzekł się immunitetu w związku z podejrzeniami, jakie na nim ciążą, był wyraźnym sygnałem dla polityków Samoobrony: wasz szef ma naprawdę dużo na sumieniu, nie warto za niego umierać. Sam Lepper po otrzymaniu listu w sobotę ruszył do kontrataku.

- Wiecie, że ja nie mogę tego zrobić. Ja się dziwię, że premier nie zna przepisów - żartował sobie do dziennikarzy. I sugerował, że to nie on, a PiS ma się czego bać. - Jeżeli Sejm zbierze się 2 sierpnia i podejmie uchwałę o powołaniu komisji śledczej ds. CBA, w tej chwili się immunitetu zrzeknę - zapewniał szef Samoobrony. "A jeśli nie" - buńczucznie zapowiadał - "to wybory"

- Nie ma potrzeby zwoływać nadzwyczajnego posiedzenia Sejmu - odpowiada wicepremier Przemysław Gosiewski i wskazuje, że koalicjanci mają czas na "przemyślenie swoich relacji" do 22 sierpnia, kiedy według planu ma zebrać się po wakacjach Sejm. Lepper to jedno, a cała Samoobrona to już być może zupełnie co innego - wychodzi bowiem z założenia PiS. I daje sobie czas na obserwacje, co się dzieje w jej szeregach.

- To dziś główne pytanie, a dochodzą do nas sprzeczne sygnały - mówi "Dziennikowi" bliski współpracownik premiera. Dlatego na poniedziałek, najpewniej ze względu na spotkanie szefów klubów, z urlopu premier ściągnął do Warszawy ministra Adama Lipińskiego, odpowiedzialnego w rządzie za kontakty z koalicjantami. Sama forma zaproszenia na nie Samoobrony była wymowna. Kuchciński najpierw ogłosił je w mediach, a potem zadzwonił z propozycją do szefa klubu Samoobrony Krzysztofa Sikory. Leppera pominięto w ogóle - zauważa gazeta.

Według ustaleń "Dziennika", niezależnie od tego oficjalnego spotkania, poszczególni politycy PiS sondują - każdy własnymi ścieżkami - nastroje współpracowników Leppera. Jednocześnie oficjalnie w mediach straszą: wybory są coraz bardziej prawdopodobne. Czy PiS liczy, że wbrew samemu Lepperowi Samoobrona zmięknie i ostatecznie zgodzi się na wszystkie warunki, by nie było wyborów?

- Trudno powiedzieć. Wiadomo jednak, że politycy Samoobrony nie są jednomyślni. Jeśli mogę sobie pozwolić na letnią ironię, to jest grupa heretyków w stosunku do polityki Andrzeja Leppera w ogóle, są tzw. dietetycy, czyli ci, którzy zdają sobie sprawę, że w przyszłych wyborach nie dostaną się już do Sejmu, a także esteci, którzy czują duży niesmak, słysząc o kolejnych podejrzeniach, jakie ciążą na ich szefie, i zaczynają się obawiać, jakie to może mieć konsekwencje dla partii - ocenia Lipiński.

Politycy PiS są spokojni, jeśli chodzi o postawę LPR. Nie zmienia tego rzucony w sobotę przez wiceszefa tej partii Wojciecha Wierzejskiego, egzotyczny pomysł na rozwiązanie kryzysu w koalicji wymianą premiera. Jarosława Kaczyńskiego miałby zastąpić minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro. Ziobro już zdementował, że to nie wchodzi w rachubę. - Wierzejski dawno nie był na tapecie, to musiał coś powiedzieć. Sądzę, że premier tylko wzruszył ramionami - macha ręką poseł PiS Marek Suski.

Pomysł Ligi ujawnił jednak przy okazji kompletną dezorientację w Samoobronie. Sikora bowiem wstępnie do pomysłu się... przychylił. - Herkules inteligencji wsparł Tytana - komentuje Suski. A inni politycy śmieją się: "Gdyby Samoobrona miała wesprzeć Ziobrę, to znaczy, że zmienia nazwę na Samobójstwo" - czytamy w "Dzienniku".

az, PAP
Gazeta.pl
30-07-2007

niedziela, 29 lipca 2007

Rospuda: Za dwa dni kolejne starcie. Decydujące?

Za dwa dni, o północy z 31 lipca na 1 sierpnia rozpocznie się kolejny bój o Dolinę Rospudy. 1 sierpnia kończy się okres ochrony ze względu na lęgi ptaków w dolinie. Tego dnia na tereny chronione programem Natura 2000 mogą wjechać buldożery, by wycinać drzewa pod obwodnicę Augustowa. Tego dnia zapewne wycince drzew będą usiłowali przeszkodzić ekolodzy.


W poprzedzający decydującą datę weekend i ekolodzy i mieszkańcy Augustowa wiecowali, urządzali happeningi i wystosowywali apele.

"Wstępując do Unii Europejskiej, Polska zobowiązała się przestrzegać prawa wspólnotowego. Jak wiadomo, planowany przez władze przebieg obwodnicy Augustowa został zakwestionowany przez Komisję Europejską. a sprawę ma ostatecznie rozstrzygnąć Europejski Trybunał Sprawiedliwości" - napisano w dokumencie przedstawionym przez ekologów. Ekolodzy zwracają się do władz, by wstrzymały prace budowlane do momentu wydanie wyroku przez Trybunał.

Z kolei augustowianie wyślą pismo do szefa Komisji Europejskiej Jose Barosso z prośbą o nieutrudnianie budowy obwodnicy miasta. Podpisy pod listem do zbierane będą podczas blokady krajowej ósemki.

W największych polskich miastach odbyły się happeningi ekologów, którzy usiłowali zwrócić uwagę na unikatowość ekosystemu Rospudy.

Petycja do premiera

Pod hasłem: "Zamknij drogę grabarzom Rospudy!" protestowali w niedzielę na Rynku Głównym w Krakowie ekolodzy z Greenpeace. W trakcie imprezy na kłódki zamknięto bramę, która w symboliczny sposób ma bronić dostępu Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad do Doliny Rospudy. Według ekologów, GDDKiA jest "współodpowiedzialna za wyrok śmierci na Dolinie Rospudy".

Zbierano też podpisy pod petycją do premiera, o zaprzestanie niszczenia doliny Rospudy i wybranie alternatywnej trasy inwestycji.

Protest z bębnami

W Gdańsku obrońcy Rospudy wywiesili hasło: "Sobieski na odsiecz Rospudzie". Kilkudziesięciu demonstrantów pikietowało przed pomnikiem króla Jana III Sobieskiego w centrum miasta. Manifestanci skandowali m.in. "Rospuda obronić się uda" i w rytm tego okrzyku podskakiwali. Przechodniom rozdawano zielone wstążeczki. Demonstracji towarzyszyła grupa młodych ludzi grających na bębnach.

We Wrocławiu ekolodzy spotkali się na Wyspie Słodowej, gdzie między dwoma drzewami rozwiesili transparent z napisem "Obwodnica zgody dla ludzi i przyrody". Kilka osób zielonymi wstążkami przywiązało się do drzew.

Księga Obrońców Doliny Rospudy

W Warszawie ekolodzy protestowali na Polach Mokotowskich pod hasłem "Odkryj w sobie ekologa". Wśród kilku drzew zainscenizowano plac budowy, okolony czerwono - białą taśmą. Znajdowały się tam tablice z napisami: "wycinka drzew pod budowę obwodnicy - zakaz wstępu". Chętni mogli przykuć się do drzew symbolicznymi, tekturowymi łańcuchami. Można było także wpisać się do "Księgi Obrońców Doliny Rospudy", która zostanie przekazana premierowi Jarosławowi Kaczyńskiemu.

Nie wpuścimy ekologów

Augustowianie spotkali się na wiecu na Rynku Zygmunta Augusta. Zapowiedzieli, że wyślą pismo do szefa Komisji Europejskiej Jose Barosso z prośbą o nie utrudnianie budowy obwodnicy miasta. Podpisy pod listem do przewodniczącego komisji zbierane będą jutro podczas blokady krajowej ósemki.

Jak mówi jeden z członków społecznego komitetu walczącego o obwodnicę, wstrzymanie budowy będzie ciosem wymierzonym nie tylko w augustowian, ale i wiele krajów nadbałtyckich. Jerzy Demiańczuk podkreślił, że droga numer 8 łączy Litwę, Łotwę i Estonię z resztą Europy. Przedstawiciele komitetu zapewnili, że augustowianie będą dotąd protestowali, aż otrzymają sygnał z Brukseli, że realizacja inwestycji nie zostanie wstrzymana.

Teraz zaś mieszkańcy i specjalne patrole obywatelskie, które już od wczoraj monitują Dolinę Rospudy, czekają na przyjazd zielonych. Zapowiedzieli, że nie dopuszczą, by ekolodzy założyli w dolinie obozowisko.

500 metrów estakady

Obwodnica Augustowa ma być częścią międzynarodowej drogi Via Baltica łączącej Europę Centralną z Zachodnią. Litwie bardzo zależy na jak najszybszym uruchomieniu tej trasy, gdyż jest ona jedyną kołową drogą łączącą Litwę z Europą.

17-kilometrowa obwodnica Augustowa ma 500-metrową estakadą przecinać cenną przyrodniczo Dolinę rzeki Rospudy. Według drogowców, to najlepszy sposób, by zrealizować inwestycję przez ciągnącą się przez Suwalszczyznę 100-kilometrową dolinę. Ekolodzy uważają, że obwodnicę można poprowadzić drogą w innym wariancie.

Inwestycji sprzeciwiają się także urzędnicy unijni, według których drogi nie można poprowadzić przez obszar chroniony Natura 2000 (do obszaru należy dolina Rospudy). Komisja Europejska skierowała sprawę przeciwko Polsce do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości.

met, PAP, IAR
Gazeta.pl
29-07-2007

"Premier popełnił przestępstwo, zawiadomimy prokuraturę"

Samoobrona złoży wniosek do prokuratury zawiadomienie o podejrzeniu przestępstwa przez premiera - zapowiedział Andrzej Lepper na antenie TVN24.
- Pismo do prokuratury zostanie wniesione przeciw premierowi. Żeby prokuratura zajęła się premierem, bo popełnił przestępstwo. On sugeruje swoim podwładnym, żeby złożyli wniosek o cofnięcie immunitetu i postawienie mnie zarzutów. Bo takich jeszcze nie ma - mówił Lepper w rozmowie z TVN24.

- Jak premier może ode mnie żądać, żebym ja zrzekł się immunitetu w momencie, kiedy nie ma takiego wniosku i nie ma wobec mnie zarzutu? - pytał Lepper.

- Premier popełnił przestępstwo - powiedział były wicepremier i dodał, że "premier sugeruje podwładnym, co mają zrobić".

Zdaniem Leppera premier bezprawnie sugerował prokuratorom postawienie mu zarzutów w sprawie odrolnienia działki niedaleko Mrągowa.

- Czy państwo rozumiecie to wszystko? Przecież premier na siłę chce wymusić, bo wpadli we własną pułapkę, bo niczego takiego być nie mogło. Żadnych biznesmenów nie ma, którzy zwracali się do pana Ryby, czy pan Ryba do nich (...). Premier nie wydał zarządzenia w tej sprawie i wie, że po prostu leży w tej sprawie. Ja mogę tylko na prawdę śmiać się z tego wszystkiego. Bo to już zakrawa na kpinę. Panowie za wszelką cenę chcą postawić na swoim - podkreślił szef Samoobrony.

Premier Jarosław Kaczyński wezwał w piątkowym liście szefa Samoobrony do zrzeczenia się immunitetu i poddania śledztwu w sprawie korupcji w ministerstwie rolnictwa. Premier podkreśla w liście, że jeśli Lepper jest niewinny, "to jest to jedyna droga do szybkiego oczyszczenia się i wyjścia z kręgu podejrzenia".

Lepper zapowiedział w sobotę, że zrzeknie się immunitetu, jeśli Sejm zbierze się 2 sierpnia i podejmie uchwałę o powołaniu komisji śledczej ds. CBA.

- To zachowanie osoby, która próbuje odwrócić uwagę od sedna sprawy - powiedział Karol Karski na antenie TVN24, komentując wcześniejsze wystąpienie Leppera.

PAP/TVN
Onet.pl
29-07-2007

PiS zaczyna telewizyjną kampanię wyborczą?

Kampania PiS przeciw obłudzie - tak zatytułowany jest klip filmowy Prawa i Sprawiedliwości, który ma być emitowany w kilku stacjach telewizyjnych. W klipie PiS atakuje PO. W materiale wykorzystano archiwalny fragment audycji Moniki Olejnik z TVP.





Politykom PO towarzyszy na ekranie pluszak, który przysłuchuje się ich wypowiedziom.

Platforma nie będzie brała pieniędzy z budżetu państwa - czyta lektor. Na ekranie widać Grzegorza Schetynę. Potem przebitka ze studia. Widać Monikę Olejnik, Grzegorza Schetynę i Ludwika Dorna. Dorn pyta - Tak? Schetyna odpowiada - Tak.

Dalej lektor czyta - Po wyborach zmienili zdanie. Schetyna mówi - Przyjmiemy subwencję budżetową dla partii politycznych.

Potem na ekranie pojawia się Donald Tusk a lektor czyta - Partia, która nie robi nic konstruktywnego kosztuje podatników ponad 90 milionów. I odzywa się Tusk. - Ostrzegam państwa, pilnujcie swoich portfeli. Dzisiaj naprawdę poważna załoga zaczyna się zabierać za wasze portfele i za wasze złotówki. Tej wypowiedzi na ekranie towarzyszy napis "POważna załoga".

Po tych słowach pluszak gwiżdże i pada. Potem pada logo PO i pojawia się plansza "Kampania PiS przeciw obłudzie".

met
Gazeta.pl
28-07-2007

Szczygło chciałby Polski w Iraku jeszcze rok

Minister obrony pożegnał kolejną zmianę żołnierzy wylatujących do Iraku. I przypomniał, że szykowana jest następna, już dziesiąta zmiana, ale nie ma jeszcze decyzji czy w ogóle wyjedzie. Jednak gdyby to zależało od Aleksandra Szczygło, to Polacy zostaliby w Iraku jeszcze przez rok.

Ile zostaną w Iraku Polacy? Tego jeszcze nie wiadomo. Na pewno nasi wojskowi będą wypełniać swoje zadania na irackiej ziemi jeszcze przez następne pół roku. Tyle bowiem trwa jedna zmiana naszej armii.

Do Iraku wyjechała właśnie IX, oficjalnie ostatnia, zmiana. Kilka tygodni temu minister obrony narodowej Aleksander Szczygło zdradził, że przygotowywana jest kolejna. Wczoraj, żegnając naszych żołnierzy na lotnisku w Krakowie-Balicach również mówił o ewentualnym przedłużeniu polskiej misji. "Przygotowujemy X zmianę, bo jej się nie da przygotować w ciągu kilku tygodni, a decyzja będzie podjęta wczesną jesienią" - powiedział Szczygło.

I choć decyzja o przedłużeniu polskiej misji zależy od władz irackich, ONZ i musi być podjęta przez prezydenta Kaczyńskiego po negocjacjach z USA, to wiemy już, jakie jest stanowisko ministra Szczygły. "Ja jestem skłonny do utrzymania polskiej aktywności w Iraku jeszcze przez następny rok, dlatego że z punktu widzenia bezpieczeństwa Iraku sytuacja na pewno nie rozwiąże się tak szybko" - powiedział minister na lotnisku.

Polski kontyngent jest w Iraku od 2003 roku. Obecnie liczy 900 żołnierzy. Obecna zmiana będzie miała bardziej bojowy charakter niż poprzednie. "Dotychczasowe doświadczenia pokazują, że pozwalanie terrorystom i zwykłym bandytom na dużą aktywność, źle się kończy i lepiej podjąć przeciwdziałanie" - wyjaśniał Szczygło. A to oznacza, że Polacy będą czynnie walczyć o bezpieczeństwo Irakijczyków.


Paweł Wysocki
Dziennik.pl
29-07-2007

sobota, 28 lipca 2007

Bzdury z broszury

By sprotować wszystkie bzdury w broszurze wydanej przez inwestora drogi przez Rospudę, trzeba by napisać taką samą broszurę


Jakie mamy drogi w Polsce - wiadomo. Odpowiedzialna za nie Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad postanowiła zająć się przyrodą. A przede wszystkim chronioną unijnym prawem Doliną Rospudy, którą chce przeciąć obwodnicą Augustowa. Zrobiła to w dołączonej wczoraj do "Dziennika" wkładce "O co chodzi w Rospudzie". Przypomnijmy, że na wniosek Komisji Europejskiej sprawą tej drogi zajmuje się Europejski Trybunał Sprawiedliwości.

Przejdźmy się więc nad Rospudę z drogowcami z GDDKiA. Już na pierwszej stronie możemy przeczytać, że po 15 latach badań naukowców (nie słyszałem o takich) "zdecydowano się przeprowadzić drogę przez rezerwat 500-metrową estakadą w najmniej zabagnionym i najbardziej ubogim przyrodniczo terenie". Autor tej rewelacji - jakiś anonim z GDDKiA - najwyraźniej nigdy w miejscu, o którym pisze, nie był.

Gdyby jednak się kiedyś nad Rospudę wybrał (polecam), niech weźmie wysokie gumowe buty. W tym "najmniej zabagnionym terenie" zamoczy się i ubłoci straszliwie. I niech zabierze ze sobą atlas roślin, żeby nie zadeptał jakiejś rzadkiej rośliny wpisanej do Polskiej Czerwonej Księgi Roślin. Np. niezwykle rzadkie: lipiennik Loesela czy fiołek bagienny, a także częściej występujące, ale też zagrożone wyginięciem - wielosił błękitny czy turzyca bagienna. I niech nie lezie tam w okresie lęgowym (1 marca - 31 lipca), bo wypłoszy ptaki.

Inwestor najwyraźniej nie zna statusu terenu, na jakim buduje. Jaki rezerwat!? Choć od lat planuje się go stworzyć nad Rospudą, to właśnie GDDKiA najbardziej się przed tym opierała.

Dalej w broszurce jest tylko gorzej. Pamięć twórców wkładki jest dziurawa jak polska droga. O wyrokach sądowych piszą, że wszystkie były po ich myśli. A o tym, że ostatni kwietniowy przegrali, już nie pamiętają. Może dlatego, że wtedy Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie stwierdził, że przy wyborze lokalizacji zostały popełnione kardynalne błędy, a to oznacza, że Polska sprawę przed Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości raczej przegra.

GDDKiA porównuje wariant swój i ekologiczny. Twierdzi, że ten drugi jest dłuższy. Ale swój liczy bez 6-kilometrowego łącznika obwodnicy Augustowa i obwodnicy Suwałk. Z nim obie proponowane drogi są niemal równe. W broszurze poznajemy też nowy gatunek ptaka - orła krzykliwego, który nie istnieje. Dowiadujemy się też, że sowa włochatka wije gniazda, choć tak naprawdę jaja składa w dziupli.

Warto też pamiętać, że jak na razie większość autorytetów - z Państwową Radą Ochrony Przyrody na czele - twierdzi coś dokładnie innego, niż chce nam przekazać w swej broszurce Dyrekcja. Że ta budowa to gigantyczne zagrożenie dla Doliny Rospudy i żadne kompensacje nie powetują strat w przyrodzie. Nawet najczęściej cytowany w broszurze ekspert prof. Aleksander Sokołowski twierdził wcześniej, że taka obwodnica to zabójstwo dla ostatniego stanowiska miodokwiatu krzyżowego - najrzadszego polskiego storczyka.

Według autorów wkładki wbicie ponad 100 żelbetowych pali w torfowisko, połączone z budową mostu technologicznego, jest "chirurgiczną operacją", a "działania inżynierów mają być precyzyjne jak cięcia skalpela", co spowoduje "szkody tak niewielkie, że zagoją się z szybkością rany po ukłuciu igły". Nikomu nie życzymy, by do takiego chirurga trafił.

By sprostować wszystkie bzdury, pomyłki i przemilczenia, trzeba by napisać jeszcze jedną taką broszurę. Gorzej, że na to coś - według szacunków ekspertów z branży - wydano kilkadziesiąt tysięcy złotych z naszej kieszeni. A najgorsze, że tak "profesjonalna" instytucja odpowiada za budowę tak potrzebnych w Polsce dróg i autostrad.


Adam Wajrak
Gazeta Wyborcza
28-07-2007

Szczygło: Wójt ze Słupska nie miał prawa pytać o tarczę

Minister obrony narodowej Aleksander Szczygło "naganną" nazwał postawę wójta gminy Słupsk Mariusza Chmiela, który w celu utworzenia internetowego serwisu o tarczy antyrakietowej, mającej powstać w pobliskim Redzikowie, miał się kontaktować z administracją amerykańską.

Zdaniem szefa MON, słupski wójt nie miał prawa tego zrobić, nie mając wcześniej odpowiedniej zgody Ministerstwa Spraw Zagranicznych.

"Z tego punktu widzenia jego postępowanie jest jak najbardziej naganne. Powinny być wyciągnięte konsekwencje i będą wyciągnięte konsekwencje, bo nie może być tak, że każdy wójt gminy, każdy starosta występuje, bez uzyskania zgody władz MSZ, o kontakty zagraniczne" - powiedział w piątek dziennikarzom Szczygło, który podczas wizyty w Gdyni brał m.in. udział w rejsie szkoleniowym po Zatoce Gdańskiej okrętu podwodnego.

Szef MON dodał, że "nieprawdą" jest, iż samorząd słupski nie ma żadnych informacji o technicznych uwarunkowaniach tarczy, gdyż takie materiały są ogólnie dostępne na stronach internetowych Biura Bezpieczeństwa Narodowego i MON.

Kilka dni temu gmina Słupsk uruchomiła na swojej stronie internetowej serwis poświęcony amerykańskiej tarczy antyrakietowej, która - według nieoficjalnych informacji - może być ulokowana na powojskowym lotnisku w Redzikowie, leżącym na terenie gminy.

W serwisie zamieszczono kilka oficjalnych dokumentów na temat amerykańskiej instalacji, m.in. przetłumaczony na język polski materiał informacyjny Agencji Rozwoju Obrony Antyrakietowej Stanów Zjednoczonych oraz kilkanaście artykułów prasowych. Serwis ma być systematycznie rozbudowywany o wszelkie dostępne materiały dotyczące systemu obrony antyrakietowej.

Wójt gminy Słupsk Mariusz Chmiel, który jest pomysłodawcą serwisu, powiedział PAP, że utworzenie go "było koniecznością, by mieszkańcy mieli jakąkolwiek informację na ten temat". "Uznałem, że skoro rząd nic nam o tarczy nie mówi, a do mieszkańców Redzikowa dochodzą różne plotki, na przykład o tym, że z powodu budowy wyrzutni będą wysiedlani, sami musimy zadbać o informacje" -

wyjaśnił Chmiel.

Wójt dodał, że liczy w tej kwestii na współpracę ze strony ambasady Stanów Zjednoczonych, do której wysłał już list z zaproszeniem do Słupska na publiczną debatę na temat skutków umieszczenia na Pomorzu elementów tarczy. Wójt napisał też list do prezydenta Lecha Kaczyńskiego z prośbą "o przedstawienie pełnej informacji dotyczącej obiektu, który ma powstać w Redzikowie oraz jego wpływu na rozwój regionu".

Redzikowo to niewielka miejscowość leżąca przy drodze krajowej nr 6 Szczecin - Gdańsk, w odległości 4 km w linii prostej od centrum Słupska, podzielona na dwie części - starą poniemiecką wieś, w której mieszka ok. 400 osób, i przylegające do dawnego wojskowego lotniska osiedle zamieszkiwane przez ok. 1,2 tys. osób.

Lotnisko w Redzikowie zajmuje 400 ha, ma pas startowy o długości 2,4 km, szerokości 60 m i grubości 0,4 m, wokół którego rozmieszczono 115 różnego rodzaju obiektów, m.in. żelbetowe hangary dla samolotów bojowych.

Jako jedna z możliwych lokalizacji dla rozmieszczenia elementów tarczy antyrakietowej Redzikowo pojawiło się w raporcie ministerstwa obrony Czech, gdzie ma stanąć baza radarowa systemu. O tym, że Redzikowo wybrano na miejsce budowy wyrzutni antyrakiet polskie media, powołując się na nieoficjalne źródła, informowały w czerwcu tego roku, po wizycie prezydenta USA George'a W. Busha w Polsce.

Lotnisko w Redzikowie zbudowali w drugiej połowie lat 30. XX wieku Niemcy. We wrześniu 1939 r. wykorzystano je do ataków m.in. na Westerplatte i Hel. Później w Redzikowie usytuowano szkołę pilotów myśliwskich oraz mechaników Luftwaffe. W latach 50. lotnisko rozbudowano dla potrzeb 28. Słupskiego Pułku Lotnictwa Myśliwskiego (SPLM). W 1979 r. drogi kołowania i pas startowy gruntownie wyremontowano pod potrzeby myśliwców ze zmienną geometrią skrzydeł MIG - 23. W październiku 2000 r. 28. SPLM rozformowano.

31 grudnia 2004 r. lotnisko w Redzikowie jako "trwale zbędne, ale z warunkiem zachowania charakteru lotniczego", Ministerstwo Obrony Narodowej przekazało Agencji Mienia Wojskowego. AMW nie ogłosiła dotychczas przetargu na zbycie obiektu, nie przekazała go również samorządowi, który chciałby tam reaktywować funkcjonujący w latach 60. i 70. cywilny port lotniczy.

Obecnie w Redzikowie stacjonuje 23. Batalion Radiotechniczny. Jednostka ma być z końcem tego roku połączona z inną i przeniesiona w nowe miejsce.

ulast, PAP
Gazeta.pl
27-07-2007

piątek, 27 lipca 2007

Pentagon już podpisuje kontrakty ws. tarczy

Amerykańskiemu rządowi tak się spieszy z tarczą, że nie czekając na oficjalną zgodę Polski, podpisuje pierwsze kontrakty. W Polsce wciąż trwają dyskusje, czy potrzebne są nam elementy globalnej obrony przeciwrakietowej.


Tymczasem w USA wybrano już firmę, mającą je zainstalować. Agencja Associated Press podała, że Pentagon we wtorek podpisał kontrakt z Boeingiem. Taki komunikat na stronach internetowych opublikował też amerykański departament obrony. Koncern lotniczo-zbrojeniowy otrzyma 80 mln USD na rozpoczęcie prac związanych z umieszczeniem bazy w Polsce i Czechach. Boeing nie chciał komentować tych informacji. - Jeżeli Polska i USA porozumieją się w sprawie budowy elementów tarczy antyrakietowej na naszym terytorium, to amerykańską bazę wybuduje firma Boeing za blisko 600 mln USD - mówił 5 lipca na posiedzeniu sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych Witold Waszczykowki, wiceminister spraw zagranicznych.

Ostre przyspieszenie

Amerykański koncern zrealizuje plan kreślony od maja. Zakłada on, że USA umieści w Polsce 10 przeciwrakiet, a w Czechach stację radarową. Dodatkowo zainstalowany zostanie jeden mniejszy radar, którego lokację w miarę potrzeb będzie można łatwo zmienić. Przewidywany koniec prac to wrzesień 2013 r. Do tego czasu przedsięwzięcie ma pochłonąć 3,5 mld USD. 16 lipca minister Waszczykowski w wywiadzie dla rosyjskiego dziennika "Nowyje Izwiestija" mówił, że budowa amerykańskiej bazy w Polsce może się rozpocząć w lutym 2008 r. W przeciwieństwie do prezydenta Kaczyńskiego nie dementował swojej wypowiedzi. - W związku z komunikatem Pentagonu termin może okazać się realny. Amerykanie się spieszą ze względu na zbliżające się wybory. Z ich perspektywy pośpiech jest korzystny. Dla Polski lepsze by były spokojne negocjacje. Z pewnością Amerykanie potraktowali też poważnie słowa prezydenta Kaczyńskiego wygłoszone podczas ostatniej wizyty w Waszyngtonie, że sprawa tarczy jest przesądzona - wyjaśnia Bronisław Komorowski, były minister obrony narodowej, poseł PO. Wygląda na to, że tarcza antyrakietowa zbliża się do Polski dużymi krokami. Pełną parą prace mogą ruszyć dopiero wtedy, kiedy Kongres uchwali budżet na ten cel. Komunikat Pentagonu budzi zdziwienie polskich polityków. - Jestem zaskoczony. Te informacje trzeba zweryfikować, bo Kongres właśnie podjął decyzję o obcięciu tegorocznego budżetu o 100 mln USD. Oznacza to, że w tym roku rząd nie ma pieniędzy na tę inwestycję. Nie wiadomo, czy będzie miał w przyszłym - mówi Jerzy Szmajdziński, były minister obrony, poseł SLD. - Nie wiem, czego dokładnie dotyczy umowa, ale najwyraźniej ktoś się pospieszył. Przecież decyzja o rozmieszczeniu systemu w Polsce jeszcze nie zapadła. Chyba że rząd podjął pewne zobowiązania, o czym opozycja parlamentarna nie wie. Byłby to kolejny przykład podejmowania arbitralnych decyzji ponad naszymi głowami - przekonuje Krzysztof Lisek, poseł PO.

Coś za coś

O ile wiadomo, że Boeing może otrzymać od 400 do 600 mln USD na uruchomienie instalacji w naszym kraju, o tyle nie są znane ewentualne koszty, które musielibyśmy ponieść w związku z budową bazy. Amerykanie przedstawili nam dwa projekty umów regulujących te kwestie. I wydawać by się mogło, że decyzją o podpisaniu kontraktu z Boeingiem chcą popędzić Polaków.

- Podpisanie umowy z Boeingiem świadczy o poważnym zaangażowaniu się rządu amerykańskiego w budowę systemu antyrakietowego w Polsce i Czechach. I to mimo pewnej opozycji w Kongresie. To wyraźny sygnał wysłany w naszym kierunku. Trzeba zauważyć, że jest to zapewne kontrakt wstępny na stosunkowo niewielką kwotę, a decyzję podjął rząd amerykański na swoje własne ryzyko. Przypominam, że umowa jest ciągle negocjowana, a Polska wyraziła na razie polityczną wolę zawarcia porozumienia. Jak dla każdej umowy międzynarodowej potrzebna będzie ratyfikacja albo przez Sejm, albo prezydenta - tłumaczy Paweł Zalewski, przewodniczący sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych. - Na razie nasza pozycja przetargowa w negocjacjach z Amerykanami jest silna. Wszystko kontrolujemy. Skoro Amerykanie się tak spieszą z decyzjami, trafia się dobra okazja, żeby wywalczyć dla Polski jak najlepsze warunki. Jeżeli okażą się niekorzystne, zawsze można opóźniać negocjacje. Sposobów jest wiele - twierdzi Radek Sikorski, były minister obrony narodowej. Opozycja inaczej interpretuje umowę z Boeingiem. - Amerykanie idą jak po swoje. Od początku rząd prowadzi negocjacje na kolanach. Strona amerykańska jest pewna, że będzie mogła zrealizować projekt na swoich warunkach. Jesteśmy za współpracą z USA, ale chcielibyśmy mieć - jak Izrael - status najwyższego uprzywilejowania, co pozwoliłoby nam na dostęp do nowoczesnych technologii - mówi Krzysztof Zaremba, z sejmowej Komisji Obrony Narodowej, poseł PO.

Małgorzata Bogucka
Puls Biznesu
27-07-2007

Lepper: Odwołanie przez PiS Osucha to zerwanie koalicji

Dotychczasowy szef ARiMR Janusz Osuch - związany z Samoobroną - został odwołany. Zdaniem Andrzeja Leppera, PiS zrywa w ten sposób koalicję. Szef Samoobrony deklaruje jednak, że ministrowie jego partii zostają w rządzie.


Osuch został w piątek odwołany ze stanowiska szefa ARiMR. Odwołanie podpisał premier Jarosław Kaczyński. Kierowanie Agencją przejmie dotychczasowy wiceprezes ARiMR Leszek Droździel.

Lepper: Działanie premiera jest bezprawne

- Premier praktycznie zrywa koalicję. To są pierwsze, zdecydowane kroki w kierunku, że tej koalicji nie ma, ale nasi ministrowie pozostają w rządzie - powiedział Lepper w TVN24. - Działanie premiera jest bezprawne i niesprawiedliwe. My zaczekamy do końca. Niech premier zwolni kolejnych ministrów i pokaże wszystkim, że to on zrywa koalicję. My koalicji nie zrywamy. Chcemy realizować program "Solidarne państwo'' - mówił Lepper. Dodał, że jego partia będzie głosować za odwołaniem minister Fotygi, chyba że PiS zgodzi się na komisję śledczą.

Ocenił jednocześnie, że J. Kaczyński i PiS boją się prawdy w tej sprawie. "Premier osobiście boi się odpowiedzialności, bo jak wszystkim wiadomo już, nie wydał nawet rozporządzenia odnoście fałszowania dokumentów. Wszystkie dokumenty fałszowane przez CBA są fałszowane niezgodnie z prawem" - uznał Lepper.

"Premier działą całkowicie bezprawnie"

- Premier chce pokazać społeczeństwu, jaki on jest prawy i sprawiedliwy, a działa całkowicie bezprawnie i działa niezgodnie z umową koalicyjną - dodał.

Jak podkreślił, premier powinien teraz wystąpić do marszałka Sejmu Ludwika Dorna, aby ten w przyszłym tygodniu zwołał posiedzenie Sejmu, tak, aby można było przeprowadzić głosowanie nad skróceniem kadencji Izby.

- PiS nie konsultuje niczego z nikim, tego też nie konsultował, a udaje, że koalicja trwa - powiedział szef Samoobrony.

"Obowiązkiem premiera byłą rozmowa ze mną"

Zdaniem Lepperra, odwołanie Osucha to de facto zerwanie koalicji, a Prawo i Sprawiedliwość chce sprowokować Samoobronę do podjęcia takiej decyzji, by stworzyć wrażenie, że to nie PiS ją podjął.

Szef Samoobrony pytany, czy kontaktował się z premierem, odparł, że to obowiązkiem szefa rządu była rozmowa z nim przed odwołaniem prezesa ARiMR. Dodał, że w czwartek odwołany został ponadto prezes jednej ze spółek podległych ARiMR z nadania Samoobrony.

Maksymiuk: PiS postawił kropkę nad i

Wiceszef Samoobrony Janusz Maksymiuk powiedział, że gdyby PiS chciało utrzymać koalicję z Samoobroną, to nie podejmowałoby tej decyzji bez konsultacji z tą partią. - Zgodnie z umową koalicyjną to nasz resort, gdyby chcieli współpracy z nami, to poczekaliby na naszego nowego ministra rolnictwa - podkreślił Maksymiuk.

Piskorski: My nie zrywamy koalicji - robi to PiS

Rzecznik Samoobrony Mateusz Piskorski oświadczył w piątek w Sejmie, że odwołanie szefa Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa Pawła Janusza Osucha nie spowoduje zerwania koalicji przez Samoobronę. Dodał, że koalicję zrywa PiS.

- Niech się PiS nie łudzi - my koalicji nie zerwiemy. Koalicję zrywa i właśnie zaczęło to robić Prawo i Sprawiedliwość - powiedział dziennikarzom Piskorski.

Jak dodał, odwołanie Osucha jest naruszeniem jednego z punktów umowy koalicyjnej. "Naruszenie umowy koalicyjnej może świadczyć o chęci jej zerwania. Natomiast nie usłyszeliśmy expressis verbis od polityków PiS: tak zrywamy koalicję nie chcemy dalej jej funkcjonowania" - oświadczył.

"Władze partii podejmą odpowiednie kroki"

Piskorski poinformował, że odpowiednie kroki w związku z tą sprawą będą podjęte przez władze partii.

- My nie będziemy się obrażać o sprawy personalne, niech PiS na to nie liczy - powiedział. Dał jednocześnie do zrozumienia, że Samoobrona nie da PiS okazji do tego, by politycy tej partii mogli ogłosić, że Samoobrona zerwała koalicję bo broni swoich ludzi na stanowiskach kierowniczych.

Pytany, czy wobec tego Samoobrona dopuszcza taką sytuację, że wszyscy politycy partii zostaną usunięci z rządu, a oni nadal będą w koalicji powiedział, że takiej sytuacji nie dopuszczają, bo są pewne "granice obłudy premiera" Jarosława Kaczyńskiego.

Dziedziczak: To nie ma nic wspólnego z koalicją

Rzecznik rządu Jan Dziedziczak powiedział, że odwołanie Janusza Osucha ze stanowiska prezesa ARiMR ma związek z nieprawidłowościami w Agencji. Dziedziczak zapewnił, że nie ma to nic wspólnego z sytuacją w koalicji.

- Odwołanie nastąpiłoby niezależnie od tego, z jakiej partii pochodziłaby osoba dopuszczająca się nieprawidłowości i nepotyzmu - powiedział Dziedziczak. - To było rutynowe odwołanie, naturalne zarządzanie państwem - dodał.

cheko, kt, jg, PAP, IAR
Gazeta.pl
27-07-2007

Sądy się zawiesiły

Procesy przestępców gospodarczych i gangsterów w całej Polsce stanęły - to efekt nowelizacji prawa karnego przygotowanej przez resort ministra Ziobry


Dzisiaj przed szczecińskim sądem rejonowym miał się zakończyć trwający dwa i pół roku proces pięciu "białych kołnierzyków" - m.in. Jerzego K., byłego prezesa należącej do Orlenu firmy Ship Service, oskarżonego o działanie na szkodę spółki. Przed kilkoma dniami sędzia poinformował jednak obrońców, że przekazuje sprawę sądowi okręgowemu. To oznacza, że nowy skład sędziowski musi przeczytać opasłe tomy akt i na nowo rozpocząć proces. Opóźni to wydanie wyroku o co najmniej trzy lata.

To samo grozi ponad 2 tys. procesów w całym kraju.

Wszystko dlatego, że obowiązująca od 12 lipca nowelizacja kodeksu postępowania karnego nakazuje prowadzić procesy zorganizowanych grup przestępczych i w sprawie afer gospodarczych już nie w sądach rejonowych, lecz okręgowych. Ministerstwo Sprawiedliwości uznało, że podniesie to poziom orzecznictwa, ale autorzy zmian zapomnieli zapisać, że sprawy już rozpoczęte w sądach rejonowych powinny być tam dokończone.

W sądach zapanował chaos. W większości miast sędziowie już przekazują sprawy "do okręgu". Np. w Szczecinie sąd okręgowy dostanie około stu postępowań. W Bydgoszczy przekazują sądom okręgowym tylko te, które jeszcze się nie zaczęły. - Tak interpretujemy tę nowelizację - mówi sędzia Danuta Flinik, wiceprezes Sądu Okręgowego w Bydgoszczy.

Ale to też opóźni procesy, bo akta, które sądom rejonowym są już znane, dostaną teraz nowi sędziowie - i ci muszą się od nowa w nie wgryźć.

W ustawie napisano, że wszystkie procesy, w których po 12 lipca br. sąd rejonowy zarządzi przerwę trwającą dłużej niż 35 dni, muszą rozpocząć się od początku przed sądem okręgowym.

- To bardzo niefortunny zapis - komentuje sędzia Maciej Strączyński, wiceprezes Stowarzyszenia Sędziów Polskich "Iustitia". Ostrzega, że część spraw może się przedawnić. - Podczas konsultacji projektu nowelizacji z sędziami wskazywałem na skutki tego zapisu w pisemnej opinii, która albo nie dotarła do posłów, albo nie została wzięta pod uwagę - mówi sędzia Strączyński.

Inni sędziowie mówią ostrzej: - To legislacyjny bubel! Jeśli tak ma wyglądać naprawa prawa, to lepiej wcale tego nie robić.

W kuluarach już słychać, że niektórzy sędziowie mogą wykorzystywać wadliwe przepisy do pozbycia się trudnych spraw. Ministerstwo, które już zrozumiało swój błąd, chce teraz zatrzymać masowe przenoszenie procesów.

Na razie straszy sędziów postępowaniem dyscyplinarnym. W liście do pomorskich sędziów prezes Sądu Apelacyjnego w Gdańsku Kazimierz Klugiewicz przestrzegł, że resort sprawdzi, czy któryś z sędziów rejonowych celowo nie odroczył sprawy, by się jej pozbyć. Zagroził, że tym, których przyłapie na "naruszeniu przepisów prawa", wytoczy postępowania dyscyplinarne.

By ratować sytuację, Ministerstwo Sprawiedliwości 3 lipca skierowało do pierwszego czytania w Sejmie nowelizację nowelizacji, która pozwoli sądom rejonowym dokończyć zaczęte procesy. Co jednak będzie ze sprawami, które już dostaną sądy okręgowe? Nie wiadomo.

Nie wiadomo też, kiedy parlament uchwali nowelę noweli. Niektóre sądy postanowiły na nią czekać i odraczają wszystkie aferowe sprawy. Tak jest w Toruniu, gdzie dotyczy to aż 50 procesów.

Adam Zadworny
Gazeta Wyborcza
27-07-2007

Każdemu uczniowi dyrektor założy teczkę

Dyrektorzy szkół w Wielkopolsce będą musieli założyć wszystkim uczniom specjalne karty. Będą tam wpisywać ich przewinienia. Nauczyciele są zdumieni - przecież takie karty zaczną wyciekać ze szkół niczym teczki z IPN - pisze DZIENNIK.

Do oceny bezpieczeństwa w szkołach posłużyły kuratorium dane zebrane przez tzw. giertychowskie trójki. Te komisje złożone z wysłannika kuratorium, policjanta i urzędnika gminy od listopada zeszłego roku do maja kontrolowały placówki oświatowe w całym kraju. W Wielkopolsce trójki odwiedzimy prawie dwa tysiące szkół. "Spodziewaliśmy się, że sytuacja będzie o wiele gorsza" - mówi DZIENNIKOWI Hanna Rajcic-Mergler, wielkopolska wicekurator oświaty. "Główny problem, jaki stwierdziliśmy, to agresja słowna, przemoc ze strony starszych kolegów oraz bójki. W rezultacie tylko 179 szkół zobowiązaliśmy do przygotowania planów naprawczych" - dodaje wicekurator.

Mimo to kuratorium w Poznaniu zamierza wprowadzić od września kartę ucznia oraz rejestr prób samobójczych, gwałtów i pobić. Kartę będzie miał każdy uczeń i znajdą się tam informacje o wszystkich jego przewinieniach. Po co? "Uczeń musi się bezpiecznie czuć w szkole. To nie oznacza zbierania informacji, które można byłoby wykorzystywać przeciwko dzieciom" - zastrzega wicekurator. "Rejestr prób samobójczych, gwałtów i pobić robiliśmy już na prośbę Ministerstwa Edukacji Narodowej. Teraz będziemy to kontynuować we własnym zakresie. Każda informacja będzie dla nas sygnałem, że w jakiejś placówce źle się dzieje".

Tymczasem pedagodzy pomysłem kuratorium są zaskoczeni. "Mam zbierać dane o gwałtach w szkole? Przecież od tego jest policja" - dziwi się nauczycielka historii w jednym z podpoznańskich gimnazjów. "Jak mamy te informacje przechowywać? A jeśli trafią w niepowołane ręce? Karty ucznia już za chwilę będą wyciekały bardziej niż teczki z IPN" - ironizuje.

Nauczycielka matematyki ze szkoły podstawowej w gminie Czerwonak: "Nie wolno prowadzić dzienniczków uwag, bo to godzi w prawa dziecka, a teraz będziemy zakładać uczniom specjalne karty?" - mówi DZIENNIKOWI. Nauczyciele nie godzą się na podawanie nazwisk w gazecie. "We wrześniu musimy przecież wrócić do pracy" - tłumaczą.

Policjanci przyznają, że choć karty ucznia mogą wspomóc monitorowanie zagrożeń, to zaraz dodają, że sami prowadzą rejestr ciężkich przestępstw. "Kuratorium może w każdej chwili zwrócić się do nas po dane" - kwituje Romuald Piecuch, rzecznik wielkopolskich policjantów.

Pedagodzy z przymrużeniem oka patrzą też na jakość informacji zebranych przez giertychowskie trójki. "Jako akt wandalizmu musieliśmy odnotowywać np., że uczeń złamał ławkę szkolną, nawet jeśli zrobił to przypadkowo" - opowiada DZIENNIKOWI nauczycielka geografii z Poznania. Podobnego zdania są policjanci, którzy brali udział w trójkowych patrolach. "Nie wierzę, że w szkole nie ma pobić, kradzieży czy rozbojów" - dodaje jeden z funkcjonariuszy. "Dyrektorzy po prostu tego nie zgłaszają. Zamiast prowadzić jakieś rejestry, lepiej poprawić współpracę z policjantami, którzy mogą przyjść do szkoły, porozmawiać z uczniami i przywołać do porządku nawet tych najbardziej niesfornych".


Monika Filipowska
Dziennik.pl
27-07-2007

Gosiewski: Pawłowiec odwołany. Orzechowski: To oburzające!

Sekretarz stanu w Urzędzie Komitetu Integracji Europejskiej Daniel Pawłowiec (LPR) został odwołany - powiedział w piątek w TVN 24 wicepremier Przemysław Gosiewski. Tłumaczył dymisję "nielojalnym zachowaniem" się Pawłowca. LPR jest oburzona, ale zostaje w koalicji.





W liście Pawłowiec zwrócił się do minister spraw zagranicznych Anny Fotygi o "publiczne udzielenie informacji, w jaki sposób rzekomy polski sukces podczas brukselskiego szczytu zmienił się w klęskę, w jaką stronę zmierza polska dyplomacja jeśli chodzi o integrację w ramach UE".

Zdaniem Pawłowca, "nie sposób uzyskać wyczerpujących informacji nie tylko w sprawie szczegółowych zapisów (porozumienia osiągniętego podczas szczytu UE), ale również w kwestiach generalnej strategii polskiej dyplomacji". Należy więc - napisał polityk LPR - za szefem sejmowej komisji spraw zagranicznych Pawłem Zalewskim "postawić ponownie publicznie pytanie, czy polska dyplomacja musi być w takim stopniu tajna".

Gosiewski: Pawłowiec postąpił nielojalnie

Jak powiedział dzisiaj Przemysław Gosiewski, Pawłowiec został odwołany ze swojej funkcji, bo "postąpił nielojalnie". Według wicepremiera, jeśli Pawłowiec miał jakieś uwagi dotyczące pracy swojej przełożonej, to powinien je przedstawić przełożonej, a nie "tworzyć sytuacji, w której popiera politykę przełożonej, a w wyniku pewnej gry politycznej podejmuje niesłuszną krytykę medialną".

"Fotyga zaatakowana w sposób nieprawdziwy"

Gosiewski zaznaczył, że "tego typu nielojalne zachowania muszą się po prostu zakończyć dymisją. Pan Pawłowiec miał możliwość przedstawiania swojego stanowiska na kierownictwach, nie czynił tego, i nagle, ni stąd, ni zowąd, w sposób nieprawdziwy atakuje panią minister Fotygę".

- To nie chodzi o krytykę. To chodzi o nielojalność. To chodzi o to, że ktoś po prostu nie zabiera głosu wówczas, kiedy te negocjacje się toczą, a potem, kiedy są pewne napięcie w koalicji, to podejmuje działania nielojalne. Za nielojalność, za nieumiejętność współdziałania płaci się pewną cenę - podkreślił wicepremier.

Liga oburzona



- Odwołanie Daniela Pawłowca z funkcji sekretarza stanu w Urzędzie Komitetu Integracji Europejskiej uważamy za oburzające - powiedział wiceminister edukacji Mirosław Orzechowski na piątkowej konferencji. - Daniel Pawłowiec wielokrotnie zgłaszał zastrzeżenia do polityki zagranicznej, a ten list należy traktować jako głos w sprawie. Na taki list powinna być odpowiedź - dodał Orzechowski.

Wiceminister powiedział, że stanowisko Pawłowca podziela większość klubu LPR. Zauważył także, że w aneksie do umowy koalicyjnej Liga ma zapisane odrębne stanowisko w sprawie traktatu europejskiego.

Na pytanie, co dalej z koalicją, Orzechowski odpowiedział, że koalicja trwa. - I będzie trwała, dopóki to będzie koalicja wartości. Jeśli w sensie programowym nic się nie zmieni, to my zostaniemy w koalicji - dodał.

8 sierpnia Zarząd LPR zbierze się i zajmie polityczne stanowisko w sprawie dymisji Pawłowca.

cheko, kt, PAP, IAR
Gazeta.pl
27-07-2007

Biedni nie będą dziedziczyć emerytur z OFE

W trosce o budżet państwa niezamożnym kobietom mogą zostać całkowicie odebrane możliwości dziedziczenia emerytur po mężach. - To segregacja na biednych i bogatych - twierdzi część ekspertów.


Od kilkunastu dni trwa spór, czy emeryci będą mogli dziedziczyć po swoich współmałżonkach środki zgromadzone w Otwartych Funduszach Emerytalnych. Polacy wpłacili tam już 130 mld zł składek. Sposób, w jaki te pieniądze zmienią się w nasze emerytury, interesuje przede wszystkim kobiety wychowujące w domu dzieci (a więc nieopłacające składek). Jeśli po śmierci męża nie będą mogły odziedziczyć pieniędzy odkładanych przez niego w OFE, zostaną bez środków do życia.

Ale dziedziczenie emerytur to rozwiązanie kosztowne dla budżetu. Państwo będzie bowiem gwarantowało emerytom tzw. świadczenie minimalne (dziś jest to 597 zł). Jeśli uzbierane składki nie wystarczą na taką minimalną emeryturę, resztę państwo dopłaci z publicznej kasy. Konieczność dopłat jest bardzo prawdopodobna przy wprowadzeniu dziedziczenia emerytur po mężach jedynych żywicielach rodziny, którzy zarabiają poniżej średniej krajowej.

Wydawało się, że węzeł gordyjski - pozwolić na dziedziczenie (i narazić budżet na wydatki) czy nie pozwolić (i narazić się na utratę głosów wyborców) - przeciął w ubiegłym tygodniu szef specjalnego zespołu rządowego ds. ubezpieczeń emerytalnych wicepremier Przemysław Gosiewski. Zapowiedział on, że mąż będzie mógł podzielić się z żoną oszczędnościami z OFE w ramach tzw. emerytury małżeńskiej - niższej nawet o 30 proc. od emerytury pobieranej przez męża indywidualnie.

Aby budżet jednak zanadto nie stracił, zespół zaproponował, aby z emerytury małżeńskiej nie mogli skorzystać najubożsi, czyli wtedy, kiedy mężowi czy żonie po podzieleniu się kapitałem z małżonkiem wypadnie emerytura niższa niż świadczenie minimalne.

Osoby niezamożne w zamian za to mogłyby wybrać tzw. emeryturę gwarantowaną (również nieco niższą od indywidualnej). Żona po śmierci męża mogłaby korzystać z jego pieniędzy pod warunkiem, że od jego przejścia na emeryturę nie minęło więcej niż 10 lat. Teraz jednak, jak wynika z informacji "Gazety", rządowy zespół chce zlikwidować i tę możliwość!

- Potwierdzam, przy emeryturze z gwarantowanym 10-letnim okresem wypłat wprowadziliśmy podobne ograniczenia w dziedziczeniu jak przy emeryturze małżeńskiej - mówi nam Paweł Wypych, prezes ZUS i zastępca Gosiewskiego w rządowym zespole ds. ubezpieczeń. - Musimy chronić budżet państwa. Gdy komuś po wyborze świadczeń małżeńskich lub gwarantowanych wypadnie emerytura poniżej minimum, to państwo musiałoby dopłacać resztę - tłumaczy Wypych. - To zabezpieczenie przed sytuacją, kiedy ktoś popracuje zaledwie trzy lata (emerytura wypadnie mu wtedy na poziomie np. 100 zł) i chciałby, żeby na starość do emerytury dopłacało mu państwo.

- Takie dzielenie na biednych i bogatych jest niedopuszczalne. Tu musi być zachowana solidarność społeczna - oburza się Irena Wóycicka z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową. - Drugi filar [czyli OFE] podobnie jak pierwszy jest częścią ubezpieczeń społecznych, a nie przedsięwzięciem rynkowym. Państwo bierze odpowiedzialność za cały system, choćby wyznaczając wysokość składek.

Według Wóycickiej na całej tej sytuacji najbardziej ucierpią kobiety. Według szacunków IBnGR przeciętna emerytura kobiety może być niższa od emerytury mężczyzny nawet o połowę. Dlaczego? - Bo kobiety krócej pracują i mimo statystycznie lepszego wykształcenia mniej od mężczyzn zarabiają - przekonuje.

Jeremi Mordasewicz z PKPP Lewiatan, członek rady nadzorczej ZUS, uważa, że w przypadku wprowadzenia ograniczeń z dziedziczenia emerytur mogłaby skorzystać tylko co piąta polska rodzina, w której mężczyzna jest jedynym żywicielem rodziny. - Pozostałym 80 proc. będzie brakować kapitału do dzielenia - twierdzi ekspert.

Mimo to Mordasewicz popiera rozwiązanie zaproponowane przez rząd. - Żona nie zostanie bez środków do życia, bo dostanie rentę rodzinną - przekonuje. - Taka sytuacja jest uczciwsza. Będzie miała pełną świadomość, że żyje z pomocy państwa, a nie "niby" z oszczędności męża.

Eksperci ripostują, że kobietom będzie grozić ubóstwo, bo renty rodzinne, o których mówi Mordasewicz, będą bardzo niskie (wyliczenie tego jest jednak skomplikowane).

- W interesie kobiet rząd powinien stopniowo podnosić ich wiek emerytalny - twierdzi Wóycicka. Jej zdaniem przy wyliczaniu emerytury powinno się również uśrednić prognozowany czas jej pobierania. Dziś jest on krótszy dla mężczyzn i dużo dłuższy dla kobiet. - Inaczej różnice między emeryturami kobiet i mężczyzn jeszcze bardziej się powiększą - przekonuje Wóycicka.

Jak będą wypłacane emerytury z OFE

Dziś emerytury wypłaca tylko ZUS. Po 2009 r. oprócz świadczeń ZUS-owskich (tzw. I filar) Polacy będą dostawali też emerytury z kilkunastu otwartych funduszy emerytalnych (OFE, czyli II filar). Generalna zasada jest prosta - ile uskładasz, tyle dostaniesz. Jeśli zdecydujesz się na emeryturę indywidualną, w przypadku twojej śmierci nikt z krewnych nie odziedziczy zgromadzonego przez ciebie kapitału. Oprócz tego rząd wprowadził jednak:

• emeryturę gwarantowaną - w tym wariancie po śmierci emeryta np. rok po przejściu na emeryturę bliscy będą dziedziczyć jego świadczenie przez pozostały okres gwarantowany (ale nie może być on dłuższy niż 10 lat). Do dziedziczenia będzie można wyznaczyć dowolną osobę.

• emeryturę małżeńską - małżonkowie dostawaliby emeryturę równej wysokości będącej sumą tego, co zebrali mąż i żona. Małżeństwo mogłoby więc wybrać, czy woli, aby mąż pobierał 1,2 tys. zł, a żona 800 zł, czy woli emeryturę małżeńską, gdzie jedno i drugie dostanie po 1 tys. zł! Według rządowych wyliczeń może ona być nawet o 30 proc. niższa od indywidualnej.

Leszek Kostrzewski, Piotr Miączyński
Gazeta Wyborcza
27-07-2007

czwartek, 26 lipca 2007

Premier: zmienić prawo tak, by nie można było tygodniami stać przed kancelarią

Premier Jarosław Kaczyński powiedział, że potrzebne są zmiany w prawie - takie, by demonstracje nie mogły utrudniać pracy urzędów państwowych. Zaprzeczył jednocześnie informacjom, jakoby kancelaria premiera ubezpieczyła się od strajków.


Jarosław Kaczyński nawiązał do czerwcowo-lipcowych protestów pielęgniarek, które przez prawie miesiąc zajmowały teren przed Kancelarią Premiera w tzw. "białym miasteczku".

My byśmy chcieli, aby były podstawy prawne do tego, by nie można było tygodniami stać pod Kancelarią Premiera - podkreślił szef rządu. Dodał, że chodzi o zmianę prawną, która zabezpieczałaby urzędy i instytucje państwowe przed demonstracjami utrudniającymi, czy uniemożliwiającymi ich pracę.

Jak podkreślił Jarosław Kaczyński, jego kancelaria jest sercem władz administracyjnych. W znacznej części Kancelarii się po prostu nie dawało normalnie pracować, a to jest rzecz, która nie powinna być dopuszczalna w świetle prawa, bo można protestować - to jest prawo demokratyczne, ale nie można paraliżować działań władzy, bo to szkodzi wszystkim obywatelom - powiedział premier.

Jak zaznaczył, demonstracje nie zawsze są słuszne.

Premier skrytykował przy tym prezydent Warszawy Hannę Gronkiewicz-Waltz (PO) za brak reakcji w czasie protestów pielęgniarek pod jego kancelarią.

Tu mieliśmy do czynienia z jakimś niebywałym pokazem nieodpowiedzialności pani Gronkiewicz-Waltz, która zezwalała na tego rodzaju praktyki - ocenił premier, dodając, że "osoby o takim poziomie nieodpowiedzialności" nie powinny pełnić funkcji publicznych. Można być w opozycji, ale jednak pewien poziom odpowiedzialności jest konieczny - zaznaczył.

Jarosław Kaczyński pytany doniesienia mediów, jakoby Kancelaria Premiera ubezpieczyła się od skutków demonstracji, powiedział, że nie wie nic na ten temat. Jeżeli by się ubezpieczyła, to za moją wolą i wiedzą - zastrzegł. Jak dodał, nie bardzo wie, na czym takie ubezpieczenie miałoby polegać.

Czwartkowa "Rzeczpospolita" napisała, że Kancelaria Premiera wykupiła pod koniec czerwca polisę od strajków. Przetarg na ubezpieczenia miał wygrać PZU SA. Według "Rz", za polisę Kancelaria zapłaciła 7572 zł.

Według rzecznika rządu Jana Dziedziczaka, twierdzenie, że "KPRM błyskawicznie ubezpieczyła majątek, w czasie gdy Kancelarię zaczęły okupować pielęgniarki" jest nadużyciem.

Dziedziczak podkreślił, że polisa ubezpieczeniowa "co najmniej od 2004 r. obejmuje również ubezpieczenie mienia od strajku i innych zdarzeń losowych".

Rzecznik odnosząc się do publikacji "Rz" podkreślił także, że w Kancelarii już w maju 2007 roku rozpoczęto przygotowania do przetargu na ubezpieczenie KPRM, 6. czerwca nastąpiło ogłoszenie o przetargu, a termin składania ofert upłynął 18. czerwca. W przetargu brało udział - informuje rzecznik - 5 ubezpieczycieli; a wygrało go PZU S.A. Dziedziczak podkreślił, że "jedynym kryterium wyboru była najniższa cena".

PAP
Wp.pl
26-07-2007

Prokurator o naciskach: jak napiszę, będę do odstrzału

Prokurator apelacyjny Tomasz Janeczek potajemnie nagrał swojego kolegę Emila Melkę, który został odsunięty od śledztwa w sprawie afery węglowej. "Rzeczpospolita" podaje kilka cytatów ze stenogramów tego nagrania.


Po samobójczej śmierci byłej minister budownictwa i posłanki SLD Barbary Blidy, którą miano zatrzymać w związku z tzw. aferą węglową, pojawiły się sugestie, że przełożeni wywierali na śledczych naciski polityczne. 6 maja "Dziennik" opublikował tekst, w którym sugerował, że prokurator Emil Melka, wątpiący w winę Blidy, został odsunięty od śledztwa.

Melka śledztwo w sprawie afery węglowej prowadził od marca do listopada 2006 roku. Został więc pozbawiony wpływu na dochodzenie pół roku przed śmiercią Blidy, która odebrała sobie życie 25 kwietnia.

Jednak po publikacji "Dziennika" prokurator Janeczek wezwał Melkę i poprosił, by napisał oświadczenie dla prasy. Wcześniej polecił zainstalowanie urządzenia nagrywającego w gabinecie, w którym miała się odbyć rozmowa.

"Nie wnikając, Emil, z całym szacunkiem, naprawdę, tutaj nie wnikając w treść, no... Potrzebne nam twoje stanowisko, czy rzeczywiście. Jeżeli były naciski, ktokolwiek naciskał, to napisz to w tej notatce. Jeżeli tak było" – mówi prokurator Janeczek. Melka wzbrania się przed napisaniem oświadczenia. "Przecież wiesz dobrze, że nie (podam) wszystkiego teraz, nie napiszę, tylko kiedyś". Potem mówi: "Ja się mam wypstrykać z nabojów teraz i powystrzelam cały magazynek, i będę do odstrzału później".

Janeczek zapewnia Melkę, że nikt nie chce mu zaszkodzić. "Prosimy o rzetelne napisanie oświadczenia, obejmujące tylko i wyłącznie, tylko i wyłącznie prawdę".

Melka ostatecznie przyznaje, że kiedy jeszcze zajmował się śledztwem, nie było mowy o zarzutach wobec Barbary Blidy. "Bo to jest wstępny etap śledztwa, wówczas. To był wrzesień, październik. I nie było mowy o Blidzie. To jest nieprawda, co napisali" – mówi. Potem kilkakrotnie to powtarza, raz zaznaczając, że wątek byłej minister pojawił się tylko marginalnie, kiedy się okazało, że Barbara K., zwana śląską Alexis, użyczyła Blidzie luksusowego mercedesa.

Końcówka rozmowy poświęcona jest prawdopodobnym przyczynom odsunięcia Melki od śledztwa. On sam przyznaje, że dochodzenie zostało wstrzymane ze względu na jego urlop. "Dwa miesiące bez kilkunastu czy kilku dni nie było żadnej czynności procesowej w tej sprawie" – mówi.

Melka w końcu oświadczenie napisał. Jak jednak zeznał później prokurator Janeczek, "treść oświadczenia nie odpowiada" rzeczywistemu przebiegowi rozmowy z Melką.

Rzeczpospolita
Wp.pl
26-07-2007

Gdzie są dopłaty do mundurków?

Roman Giertych zapewniał, że nie zostawi bez pomocy najbiedniejszych uczniów. Ale zapowiadane dopłaty do mundurków i podręczników okazują się niewypałem. Rodzice o nich nie wiedzą, nauczyciele nie mogą ich poinformować, a terminy gonią - alarmuje "Metro".

Ministerstwo Edukacji Narodowej na pomoc najbiedniejszym uczniom przeznaczyło w tym roku 120 mln zł. Urzędnicy szacowali, że z tej kwoty uda się kupić mundurki dla miliona dzieci i podręczniki dla blisko pół miliona. Okazuje się jednak, że nie wszyscy skorzystają ze wsparcia. Powód? Nie wiedzą, że aby uzyskać, pieniądze muszą złożyć w szkole odpowiedni wniosek. Co gorsze - pozostał im na to raptem tydzień.

Całe zamieszanie wokół dopłat zaczęło się od spóźnienia MEN. Rozporządzenie określające warunki ich przyznawania zostało ogłoszone tuż przed końcem roku szkolnego, a premier zatwierdził je dopiero 2 lipca. Mało tego - resort chce już 10 sierpnia znać liczbę dzieci z każdego województwa, którym przysługuje dofinansowanie. To oznacza, że tylko do końca lipca można składać podania. Dlaczego wszystko dzieje się w czasie, gdy dzieci i rodzice wyjechali na wakacje? Ministerstwo unika odpowiedzi.

Sławomir Broniarz, prezes ZNP: - Minister Giertych zapowiadał wprowadzenie mundurków już przeszło rok temu. Miał więc wystarczająco dużo czasu, żeby wymyślić rozsądny system dopłat dla najbiedniejszych. Można było dogadać się z samorządami, wprowadzić talony na jednolite stroje. Obawiam się, że we wrześniu będzie wokół mundurków gorąco - mówi.

Kto może dostać dofinansowanie: Resort edukacji dopłacać będzie do jednego mundurka 50 zł, do kompletu książek dla klas 0-III od 70 do 170 zł. O te pieniądze ubiegać mogą się rodziny, w których dochód nie przekracza 351 zł netto na osobę.


Interia.pl/PAP
Interia.pl
26-07-2007

W Rospudzie rozpocznie się próba sił

"Patrole przeciw ekoterrorystom zaciekle będą tropić intruzów utrudniających budowę obwodnicy" - zapowiada radny Augustowa z Samoobrony Andrzej Chmielewski. Drogowcy mu wtórują: W sierpniu wjeżdżamy do doliny Rospudy. Ekolodzy odpowiadają: "Nie pozwolimy!" I zamierzają przykuwać się do buldożerów - informuje DZIENNIK.


"1 sierpnia wchodzimy z budową na obszar Natura 2000 zgodnie z poleceniem inwestora, czyli Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad" - informuje Krzysztof Kozioł, rzecznik firmy Budimex Dromex, wykonawcy obwodnicy. Tego dnia kończy się bowiem okres lęgowy ptaków, a zatem polskie prawo pozwala zaczynać wycinkę drzew.

"Nie dopuścimy do tego" - zapowiada Adam Bohdan, ekolog z Pracowni na rzecz Wszystkich Istot. "Mamy nadzieję, że do końca lipca Europejski Trybunał Sprawiedliwości nakaże Polsce wstrzymać budowę, a jeśli drogowcy zlekceważą unijne zakazy, znów rozbijemy w dolinie obozy i zablokujemy inwestycję".

Ekolodzy zapowiadają powtórkę z lutego, czyli tworzenie domków na drzewach, przykuwanie się do nich oraz przypinanie się do buldożerów. "Nie mogę zdradzić szczegółów naszych działań, ale mamy kilka niespodzianek w zanadrzu" - mówi DZIENNIKOWI Maciej Muskat z Greenpeace. "Tym razem będzie inaczej niż w lutym. Musimy działać szybko i skutecznie. Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że nasze blokady są raczej symboliczne i że jeśli drogowcy użyją siły, to nas pokonają, ale nie będziemy biernie przyglądać się niszczeniu Rospudy".

Na zwycięstwo ekologów liczy Janina Nowak (nazwisko zmienione) ze wsi Gatne położonej na trasie planowanej budowy Via Baltica. Droga ma przebiegać pod oknami jej domu, gdzie mieszka wraz z dziewięcioosobową rodziną. "Od gospodarstwa sąsiada dzieli nasz dom jakieś 80 metrów" - opowiada. "Droga ma przebiegać właśnie tędy, między moim domem a jego. Drogowcy powiedzieli nam, że wcześniej czy później i tak sami się stąd wyniesiemy, więc nawet nie muszą wykupywać ziemi. I gdzie my potem pójdziemy? Z małymi dziećmi, z krowami, kurami? A tu się przecież nie da żyć, jak tyle tirów będzie tędy jeździć".

Nowak opowiada, jak to we wtorek drogowcy weszli na tereny jej gospodarstwa z ochroniarzami i rozpoczęli prace. "I co my możemy zrobić?" - pyta. "Przecież nie będziemy się z nimi szarpać. Teraz cała nadzieja w ekologach".

Podczas gdy zieloni przygotowują się do decydującej rozgrywki o augustowską dolinę, zwolennicy obwodnicy także się zbroją. Lokalny działacz Samoobrony Andrzej Chmielewski wziął sprawy w swoje ręce. "Nie pozwolimy ekoterrorystom pokrzyżować planów budowy" - mówi Chmielewski. "Od dziś chętni do tropienia ekologów mogą się zgłaszać do naszego centrum operacyjnego. Nasze patrole będą lokalizować ekointruzów i informować o zagrożeniu policję i straż leśną. My potrzebujemy obwodnicy, bo nie da się tu żyć. Jakby przez wasze miasto przejeżdżało 6 tys. tirów dziennie, to inaczej byście myśleli?" - pyta retorycznie.

Wszystko wskazuje, że już na początku sierpnia ekolodzy zetrą się z drogowcami, a potyczki będą o wiele bardziej dramatyczne, niż były w lutym. Za Chmielewskim stają władze Augustowa, które chcą jak najszybszego powstania obwodnicy, oraz mieszkańcy kilku wsi, które leżą na forsowanej przez ekologów alternatywnej trasie. "Droga proponowana przez ekologów przebiegałaby u nas" - mówi DZIENNIKOWI Stanisław Sieńkowski, sołtys Suchej Wsi. "Tu jest 28 gospodarstw. Będę walczył o nasze domy, a za mną pójdą inni mieszkańcy".

Już teraz po dolinie Rospudy krążą wynajęci przez Budimex Dromex ochroniarze z firmy Pol-Asekur. Szukają ekologów. "Jeśli ktoś wtargnie na teren budowy, zostanie z niej wyprowadzony" - mówi Ryszard Dominiuk, koordynator ds. ochrony obiektów budowy obwodnicy Augustowa. "W razie potrzeby zostanie wezwana policja".

W najbliższy poniedziałek radny Chmielewski wraz z burmistrzem Augustowa szykują blokadę obecnej drogi, po której jeżdżą tiry. "W ten sposób chcą zaszantażować Unię" - tłumaczy Maciej Muskat z Greenpeace. "Chcą pokazać: Jeśli wy blokujecie nam budowę autostrady, my zablokujemy wam przepływ towarów".

Zielonych wspierają eurodeputowani z Parlamentu Europejskiego, którzy w czerwcu odwiedzili dolinę Rospudy. Ich raport w sprawie trasy Via Baltica zaprezentowany w Komisji Petycji PE jest jednoznaczny: Polska, decydując się na inwestycję w dolinie, łamie unijne prawo, nie dokonała analizy przebiegu trasy alternatywnej ani też oceny wpływu inwestycji na środowisko. "List do Trybunału z prośbą o natychmiastowe wydanie nakazu wstrzymania prac w dolinie Rospudy jest już gotowy" - ostrzega Barbara Helfferich, rzeczniczka Komisji Europejskiej ds. środowiska. "W każdej chwili możemy go wysłać".

GDDKiA odpowiada: "Na dziś nie ma żadnej decyzji Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości dotyczącej zakazu wznawiania prac w Rospudzie" - mówi Andrzej Maciejewski, rzecznik Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad. "W środę kończy się okres lęgowy ptaków, więc zgodnie z prawem możemy wznowić budowę. Rozpoczniemy już 1 sierpnia.


Izabela Marczak, Karolin Pliszka
Dziennik.pl
26-07-2007